Bóg tak chyba nie działa, mówi ksiądz proboszcz młodemu Filipowi, ślęczącemu od rana kościele, tak by Panu nikt nie przeszkadzał w rozmowie z nim. Możemy się domyślać, że młody nie traktuje stwórcy tak dosłownie, jako urzędnika z kolejką petentów przy okienku, ale tak ze stuprocentową pewnością to nie wiemy. W odpowiedzi bowiem on, wciąż młody, ale doświadczony już przecież ministrant pyta, jak więc działa. Wcześniejsze wydarzenia zasiały mu bowiem w sercu ziarenka wątpliwości, które kiełkują na skalę przemysłową. To o i konspiracyjna działalność z resztą kolegów ministrantów każą nam więc poddawać w wątpliwość każde działanie i słowo.
Ze wszystkich rodzimych produkcji, jakie pamiętam z ostatnich lat, tak na gdyńskim festiwalu jak i wszędzie indziej, Ministrantom jest chyba najbliżej Bożego ciała. Trudno będzie im powtórzyć ten sukces, wszak Jan Komasa po lata już po festiwalach z trochę innym kinem i bardziej znanymi aktorami. Motyw przewodni mają jednak podobne. Wykorzystują zamknięte, małomiasteczkowe i z pozoru pobożne społeczeństwo do zderzenia ideałów chrześcijańskich, tych moralnie bezdyskusyjnie dobrych, z rzeczywistością i wszystkimi problemami małych ojczyzn. Różnica jest taka, że film Domalewskiego, mimo zaangażowania w historię dwunastolatków jest dużo bardziej poważny i dołujący. A może właśnie dlatego.
Jeśli widzieliście już trailer i Ministranci jawili się Wam jako obraz prześmiewczy i utrzymany w lżejszym tonie, to zmieńcie oczekiwania. To poważny, momentami ponury film spod znaku obdrapanych klatek schodowych i miejscowości, które wizualnie zostały w głębokim PRLu albo okresie wczesnej transformacji. Nasi tytułowi służący do mszy chcą robić dobre rzeczy, a każdy ich plan jest odpowiedzią na zło i szarość, jakie napotykają dookoła. Naciera ono na nich jak kula śnieżna, coraz bardziej. Na szczęście, w sposób widoczny panuje nad tym reżyser, Piotr Domalewski. Jeszcze niedawno wygrywał tu w Gdyni jako debiutant, teraz to już doświadczony i pewny swojego stylu filmowiec. Jego zasługą jest to, jak świetnie dramaturgicznie jest poprowadzona ta opowieść. Zaczyna się od teoretycznie niewinnego konkursu Ministrantów, żeby kończyć w miejscach, w których żadne dziecko nie chciałoby się znaleźć. Wciąż jednak w zgodzie ze głoszonymi od początku ideałami.
Nie wyjdziecie z tego filmu przytłoczeni ani zaszantażowani emocjonalnie także jeszcze z jednego powodu. Ministrantom udaje się dobrze operować na dziecięcej naiwności i wtłoczyć w historię myślenie o świecie przeciętnych dwunastolatków. Choć żadnemu nie można odmówić charyzmy, horyzonty ograniczone murami małego miasteczka dają o sobie znać. Kurczak, mały i duży, Gucci oraz Filip (tak się do siebie zwracają) mimo różnych historii wynoszonych z domu mają w sobie naturalne dobro, a wątpliwości w interpretowaniu ewangelii przekuwają na własną korzyść. Obserwując rzeczywistość oderwaną od jej kart, starają się ją zmienić w sposób, który mniej przylega do ogólnych norm społecznych, a bardziej do ich rozumienia dobra i pomocy. Gdy chcąc odnaleźć wartości w świątyni, widzą wysłannika prosto z kurii, który zabiera tacę dla biednych czy wspomniany ministrancki konkurs, finalnie rozstrzygnięty nie na podstawie znajomości mszalnej służby a ubioru, robią na kościelnym pokładzie bunt. Podsłuch w konfesjonale i część tacy, którą zabierają na pomoc biednym, są jego konsekwencjami.
Dziecięca, niewinna dobroć zderza się w filmie Domalewskiego z jeszcze jednym aspektem, z brakiem reakcji. U sąsiadów występują różne patologie, alkoholizm, bite dzieci, porzucone rodziny i wszystko, co koło fortuny spod znaku zamkniętych drzwi z polskich domów wylosuje. Dzieciaki, prowadząc swoją świętokradczą działalność słyszą świadectwo podczas sakramentu, jednak z tego, co w katechizmach określano jako warunki sakramentu pokuty nie ma ani postanowienia poprawy, ani zadośćuczynienia, ani, co chyba najważniejsze, żalu za grzechy. W dodatku służba, zarówno ta duchowa, która tego słucha, jak i mundurowa, która mogłaby ścigać szerzące się w społeczeństwie występki pozostaje bierna.
Filip wyrasta nam na pierwszoplanową postać, dlatego też wokół niego toczy się najważniejszy z wątków rodzinnych. Jego relacja z matką (kolejny raz w tym roku znakomita Kamila Urzędowska) nie tylko jest trudna, ona właściwie nie istnieje. Dziewczyna jest stosunkowo młoda, śmiało przyznaje się, że wczesne macierzyństwo i problemy rodzinne zniszczyły jej marzenia, wygląda na wrak, spędza czas głównie przy kieliszku i jest w ciężkiej depresji. Co jednak uderza chyba najbardziej, to brak jakiejkolwiek relacji, zostawienie tego młodego dzieciaka totalnie samemu sobie. Chłopaki swoją działalność konspiracyjną mogą konsultować właściwie w pokoju Filipa, gdzie zapijająca smutki chora matka jest obok. Instynkt macierzyński obudzi się w niej dopiero w jednym momencie.
Zgrzyty też się pojawiają i trzeba jasno powiedzieć, że dobre myślenie o tym filmie wypada delikatnego zawieszenie niewiary. Nie możemy więc pytać, jak to się dzieje, że o procederze rozdawania pieniędzy za darmo jest w wiosce cicho i jak udało się dwóm schowanym w konfesjonale dzieciakom wyspowiadać mieszkankę, gdzie pominięto ważny dla sakramentu pokuty element ucałowania stuły. O zawodach ministrantów w którym rozpalaliby na czas trybularz też słyszeć mi się nie zdarzyło. To jednak może już być moja własna ignorancja.
Powiecie, że nie jest to pierwszy film, który robi z dzieci jedynych dobrych i ostatnich sprawiedliwych. Dodacie, że nie pierwszy raz zdarza się, aby tego typu bohaterowie, biorący za credo swojej egzystencji pomoc innym, musieli się zderzyć z prawdą o sobie. W obydwu przypadkach będziecie mieli rację. Nie miniecie się również z prawdą, jeśli powiecie, że scena z basenem, jak i pewnie kilka innych metafor jakie ujrzymy w filmie, jest dość czołobitnych. Czołobitnych, czyli dokładnie takich, jakie powinny być w filmach w dużej mierze zbudowanych na dziecięcej percepcji.
Strona dystrybutora tego filmu mówi, że Piotr Domalewski zaserwował nam komediodramat, jednak nie dajcie się zmylić. Akcenty humorystyczne są, ale szybko spuszczają z tonu na rzecz dramatu dużo bardziej realnego. W kraju, w którym niektórzy potrafią szufladkować jako komedię Dzień świra cały czas jednak przejdzie taki delikatny promocyjny fałsz. Pomijalnie, acz nieźle zaakcentowany jest też wątek raperski, nasi Ministranci bowiem w przerwach od kolejnych mszy świętych zajmują się czasem nagrywaniem kawałków i trzeba powiedzieć, że scenarzyści bądź inni autorzy napisali im do nawinięcia naprawdę świetne błyskotliwe teksty. Na seans trzeba przygotować wnętrzności, bo gwarantuję, że Was ruszy i zostanie w pamięci. Dłonie do oklasków na szczęście jednak też.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]