Wracanie do serii Mission Impossible jest dla mnie naprawdę niezłą rozrywką, także przez to, że zawsze przebiega całkiem losowo. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat poprzedniej części, mimo jej popularności w Polsce, związanej w dużym stopniu z polskim akcentem i występem Marcina Dorocińskiego, w momencie jej premiery nie oglądałem. Seans ten uzupełniłem przed premierą grande finale i siódmą misję niemożliwą Ethana Hunta uznałem za jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą w całej serii. Trzymającą stawkę cały seans, z fantastycznymi lokacjami, świetną kaskaderką czy niezgorszymi scenami akcji. Szczęśliwy zbieg okoliczności bierze się z tego, że jest to doskonałe zbudowanie hype’u na część ósmą. Jeszcze potem tylko seans jednej czy dwóch losowych części (byle nie dwójki Johna Woo) i na salę kinową idziemy z niesamowitym głodem.
Tom Cruise i Christopher McQuarrie zadbają jednak o to, żeby ten apetyt podkręcić. Tutaj jednak należy dodać kilka disclaimerów, a właściwie na nich zbudować ten tekst i to, z jakimi wrażeniami wyjdziecie z sali kinowej po ostatniej części Mission Impossible. Bo to film z głupiutką fabułą, napakowany dużą ilością akcji i kolejnych popisów, które nadwyrężają ciało Ethana Hunta do granic. Można by uznać, że trzyma poziom serii, a jednak silnie wyróżnia się specyfiką.
Wszystko przez fakt, że nasz ulubiony scjentolog nie ma najmniejszego zamiaru ukrywać, że stawia sobie na ekranie 170-minutowy pomnik. Zaczynamy z tą dziwną sztuczną inteligencją z poprzedniej części i cały czas próbujemy ją powstrzymać, ale zanim akcja ruszy z kopyta, scenariusz robi dużo, aby w sposób niewyobrażalny podkręcić patos i połechtać ego Toma Cruise’a. Gdy minęło pół godziny, a odhaczyliśmy już kilka dużych mów i garść highlitsów (myślę, że raczej niepotrzebnych) z wszystkich części myślałem sobie, że film idzie trochę za daleko. Finalnie jednak, z każdą kolejną minutą szedł jeszcze dalej, a i tak sprawił, że wyszedłem ukontentowany.
Przyczyna z tego stanu rzeczy jest jedna i dość prosta. W tej megalomanii jest szczerość i widać, że to pożegnanie z serią jest dla Toma Cruise’a bardzo ważne. Można powiedzieć, parafrazując memy z panem Areczkiem z januszexu, że patos jest dla Toma i dla zarządu, dla Was widzowie jest mięsko. Ethan Hunt to nie jest jakiś zwykły agent, tylko facet, którego przypuszczenia są wystarczającym powodem, aby Prezydent Stanów Zjednoczonych położyła na zagładę atomową i śmierć setek milionów. Dlatego też pożegnanie nie może przebiec szybko. Kończy się to show na miarę oglądania olimpijskiego konkursu skoku o tyczce w wykonaniu Mondo Duplantisa. Jak znacie temat, to wiecie, jak daleko przed wszystkimi jest ten chłopak i jak bardzo zmienia w show każdy występ. Mógłby rekord świata machnąć raz, na długie lata i tak go zostawić. Cały czas jednak podbija poprzeczkę o centymetr.
Tak samo robi Ethan Hunt, stąd wybaczam mu patos, jakim napycha tę produkcję. Jest mu również o tyle łatwiej, że świetnie swoją rolę spełnia fabuła. Nie chciałbym jej nadmiernie chwalić, bo jest nad wyraz głupia i opiera się o wirtualny czarny charakter, który może właściwie zrobić wszystko, ale chcę uwypuklić, że radzi sobie świetnie z jedną rzeczą. Od samego początku buduje poczucie zagrożenia ostatecznego i mimo wszystkich mniejszych lub większych głupotek udaje się jej je utrzymać. Nie wszystkie zawiłości tego całego entity, zwanego przez polskie napisy bytem chce się w ogóle poznawać, ale odpalenie bomb atomowych we wszystkich mocarstwach, jakie taki arsenał mają, przemawia do świadomości.
Przemawia też skala mikro tej historii, bo mimo różnych stażów w serii, jesteśmy w stanie zżyć się właściwie ze wszystkimi bohaterami, którzy towarzyszą Ethanowi w tej morderczej misji. Simon Pegg i Ving Rhames, będący w Mission Impossible dłużej, niż duża część widzów z drugiej strony ekranu na świecie mają łatwiej, ale inni też dają sobie radę, więc tym większe ukłony powinny iść również do Hayley Atwell. Aktorka, która w ostatnich latach mogła dać się zobaczyć wyłącznie w kolejnych gościnkach jako Peggy Carter, pokazuje w tym, jak i poprzednim filmie z serii absolutną klasę. Z miejsca staje się dla mnie dość oczywistym, acz znakomitym wyborem, gdyby ktoś będzie wybierał główną rolę kobiecą dla nowego amazonowego Bonda. Taką rolę bowiem zagrała właśnie tu i wypadła fantastycznie. Nie chcę podpowiadać, ale może nawet od razu pełny kryptonim 007.
Film jest oczywiście po brzegi wypełniony akcją i trzyma poziom poprzednich części zarówno w jej intensywności jak i zróżnicowaniu. Szansa na zakończenie powodzeniem tej ostatniej misji jest niebywale wręcz mała, a raczej byłaby mała, gdyby nie specjalista od tych rejestrów w skali ratowania świata. Będzie musiał odbyć nurkowanie głębinowe praktycznie na samym biegunie, w locie zmieniać pozycje pilota i pasażera w samolocie i robić wiele innych akrobacji, które znowu sprawiają przyjemność z oglądania. No i sporo biegać, choć znowu nie jest to skala najbardziej obfitej w goniącego/uciekającego Toma części czwartej. Żeby rozpłynąć się w tym na bite trzy godziny nie musisz nawet uwielbiać Toma Cruise’a. Raczej trzeba z nim dzielić patrzenie na kino akcji.
Nie wiem, na jakich filmach wychował się Tom Cruise. Nigdy nie zapoznawałem się z tym elementem jego biografii. Gdybym miał jednak przewidywać, to wydaje mi się, że hołubione przez niego mogły być te, w których flagi powiewały wysoko, mowy były patetyczne a zagrożenia ostateczne. Mission Impossible od samego początku swojego istnienia był czymś właśnie takim, a dodatek w postaci Ethana Hunta sprawił, że tak jak wspomniałem wcześniej, standardowy akcyjniak stał się jedyny w swoim rodzaju. Obcowaliśmy z tą serią 30 lat, ale jednak to sam Tom Cruise miał z nią najbliższą relację. We wspomnieniach, w których jasno będziemy go wymieniać jako ikonę kina Mission Impossible będzie jednym z najważniejszych punktów. Choć nigdy nie będzie miał nigdy statusu Jacka Nicholsona czy innego Daniela Day-Lewisa w swojej niszy przełamywania na ekranie własnych granic, będzie stał obok absolutnie bez konkurencji. Niewyobrażalnym sukcesem jest to, że tę swoją drogę potrafił sprzedać za grube miliardy dolarów. Dlatego też z uśmiechem na twarzy wybaczę głupi scenariusz i patos tego finału.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]