W jednej z pierwszych scen tego filmu nasza główna bohaterka budzi się rano we własnym domu, podchodzi do swojej matki, która ku jej zdziwieniu traktuje ją jak zupełnie obcą osobę. Nie wie, kim jest dziewczynka, mimo faktu, że jeszcze dzień wcześniej miała urodziny i dostała na nie prezent. Scena mogłaby być ciekawa, gdyby nie fakt, że obydwie odgrywające ją aktorki sprawiają wrażenie zupełnego braku wiary w to, co grają. Nie wierzą same sobie, ja nie wierzę im, dlatego wejście w klimat produkcji okazuje się drogą przez mękę. A potem ani przez chwilę nie jest lepiej.
Mroczne umysły to próba powiedzenia czegoś nowego w dystopijnym młodzieżowym science-fiction, które parę lat temu święciło spore triumfy. Nigdy nie byłem przekonany do
Igrzysk śmierci, które jawią się jako bodaj najlepszy przedstawiciel tego odłamu kina. Problem zawsze był mniej więcej ten sam. Twórcy nie byli w stanie sprawić, żeby widz uwierzył. Uwierzył w beznadzieję i problemy świata przedstawionego. Jednak tutaj jest jeszcze gorzej. Punktem wyjścia jest śmierć młodych mieszkańców planety. Śmierć dużej większości, a tajemnicza choroba wszystkich pozostałych. Władze więc wszystkich wyłapują, dzielą na podgrupy w zależności od płynącego zagrożenia, a najgorsze okazy eliminują. Gdy akcja przenosi się sześć lat później, mamy ten sam obóz, a film nie sili się na pokazanie choćby pół sceny, która da nam obraz tego, w jak kiepskiej sytuacji znalazła się ludzkość. Nasza główna bohaterka dostała kategorię pomarańczową, więc prawie najgroźniejszą, jednak udało jej się skryć wśród zielonych (naprawdę, tylko jej?). Po tych sześciu latach dość szybko jeden z dowódców odkrywa, że coś z nią jest nie tak. Doprawdy, gdzie kolego byłeś przez ten długi czas?
fot. kadr z Mrocznych umysłów
Ta niewiara trawi ten film najmocniej, nie uzasadnia on nam bowiem praktycznie nic z tego, co robią jego bohaterowie. Nie wiem, czy takie same problemy ma powieść Alexandry Bracken, na podstawie której film ten powstał. Jeśli tak, to zastanowiłbym się kilkukrotnie nad sensem jej ekranizowania. Jeśli nie, można było zawsze zapłacić za lepszych scenarzystów.
Z ogromnym bólem, ale jednak można byłoby te braki przełknąć, gdyby było coś innego, co złapałoby widza w tym filmie. Problemy idą dalej. Bohaterowie? Jacyś są, ta główna, Ruby, grana przez młodą Amandlę Stenberg nawet czasem daje radę, jednak scenariusz również ją bezlitośnie wykłada. A raczej nie tyle ją, ile jej głupawe postępowanie. Ze swojej mocy, która teoretycznie działa na dotyk korzysta zupełnie losowo. A gdy cały film wmawia się nam, że nie potrafi jej okiełznać i zmienić dramatycznych skutków, jakie wyrządziła w przyszłości, wtedy nasza protagonistka kończy opowieść bliźniaczo podobną akcją. Nie będę zagłębiał się w szczegóły, ale na koniec
Mroczne umysły okłamują widza najmocniej. Trudno nawet się wtedy doliczyć, który już raz.
fot. kadr z Mrocznych umysłów
Mamy jeszcze czującego miętę do głównej bohaterki Liama, który postacią jest jeszcze słabszą. Jego jedyny wątek to tandetny romansik, który idzie sobie do przodu jak po sznurku, kompletnie nie zważając na to co dzieje się w fabule filmu. Ma on swoje ograniczenia, których nigdy nie potrafi zwalczyć, ale poza nimi w żadnym momencie nie czuć, żeby coś w uczuciach bohaterów szło do przodu. A idzie, bo widać to na ekranie. No i drugi pozostały przy życiu
pomarańczowy, robiący za czarny charakter Clancy. Macie komentarze, więc możecie mi w nich napisać o jakiejkolwiek motywacji któregokolwiek z jego działań. Może to tylko mnie ten film na tyle zmęczył, że nie potrafiłem nic znaleźć.
Hierarchia młodych ze względu na to, jakie zagrożenie sieją jest ciekawym wątkiem, który mógłby zostać nieźle ograny, jednak w tym wypadku również nie tym razem. Zieloni grają główne role, ale oni są tylko mądrzejsi i nic z tego nie płynie. Niebiescy mają telekinezę, więc można się nią pobawić w kilku scenach akcji, a
pomarańczki (ach, jak to pachnie wykopem) to nasi główni bohaterowie. A przecież jeszcze z tych niegroźnych mamy
żółtych, których film zupełnie nie wykorzystuje. O tym, jak bardzo znikąd pojawia się najgroźniejsza czerwień, wspominam tylko z obowiązku. Tak strasznie jest to bez sensu.
fot. kadr z Mrocznych umysłów
Ten obowiązek zresztą padnie jeszcze na koniec tego tekstu, bo jest jedynym powodem, dla którego w miarę bez bólu udało mi się wysiedzieć ten seans. Gdyby poza redaktorską potrzebą na salę kinową pokierowałyby mnie jakiekolwiek inne pobudki, uznałbym ten czas za zwyczajnie zmarnowany. A zakończenie filmu dość jednoznacznie sugeruje plany nakręcenia sequela. Czy ktoś będzie chciał go oglądać? Po tym, co zobaczyłem, szczerze wątpię.