Nowy film Christophera Nolana znowu jest na ustach wszystkich. W przypadku tej i poprzedniej premiery ważny jest również okres wypuszczenia, który nadaje projektowi dodatkowego znaczenia. Tenet miał na głowie pandemię i powrót Brytyjczyka do kin jako pierwszego po dłuższym czasie. Streaming się coraz bardziej rozpychał, Warner chciał na niego coraz bardziej stawiać, a wtedy reżyser zgłosił swoje weto. Nie po to bowiem grube miliony dolarów poszły na realizację jego wizji, żeby oddać ją od razu na małe ekrany. Było to jedno z wydarzeń, które sprawiły, że przed Oppenheimerem widzimy już logo Universal. Ten natomiast ma coś innego, ma kontekst Barbie, którego nie sposób w tym przypadku pominąć. Film Grety Gerwig, tak różny, a równie jeśli nie bardziej oczekiwany sprawił, że obecny weekend, praktycznie w samym środku wakacji, jest absolutnym kinowym świętem. Zaczęły się również pojawiać głosy, że twórca Mrocznego Rycerza w walce o rząd dusz jest w tym przypadku na straconej pozycji. A on oczywiście nie mógł tak tego zostawić.
Na film Christophera Nolana idzie się z odpowiednim nastawieniem, bo jest to twórca, który na przestrzeni lat skonkretyzował swoją kinową ofertę. Jednocześnie wiadomo, czego się spodziewać i jakie elementy będą się w produkcji zawierać, jak i zawsze czekamy na jakąś niespodziankę, rozwiązania, które dadzą film zapamiętać i odróżnić od reszty.
Oppenheimer zaczyna się natomiast powoli. Widać, że mając do dyspozycji dużą biograficzną historię, Nolan musi naoliwić wszystkie tryby, tak aby zaczęły w pełni działać. Dlatego też pierwsza część filmu jest typowym wprowadzeniem, które tu i ówdzie zaczyna już lekko nużyć. Poznajemy genezę kariery naukowca, dostajemy krótkie sprawozdanie z jego podboju Europy, a także mamy okazję lekko zagłębić się w jego życie rodzinne.
Na wierzch wychodzi tutaj bodaj najbardziej dyskusyjny element twórczości Brytyjczyka, czyli scenariusze. Od
Śledząc bowiem mniej lub bardziej problematyczne były nolanowskie dialogi i zimno, z jakimi kreował on swoje postacie. Zawsze miały one na ustach frazesy, nie rozmawiały ze sobą jak ludzie, a wszystko, co intrygowało, działo się bardziej na płaszczyźnie narracyjnej, a mniej ludzkiej. W
Tenet przecież nawet nie pofatygowano się, aby nadać głównemu protagoniście imię. Jasne, ta decyzja obroni się zagłębiając w fabułę i tajemnicę, jednak pozostaje trochę symboliczna. W takich warunkach trudno jest o stworzenie filmu biograficznego, więc akcent musiał się trochę zmienić. To udało się połowicznie, bo choć rozmowy w filmie wciąż brzmią jak wygenerowane przez ChatGPT, to J. Robert i stojący za nim Cillian Murphy mają w sobie już naprawdę dużo osobowości i uczuć. Aktor fantastycznie eksponuje rozterki naukowca, rozpościerając je gdzieś między moralnością, a znanym z wojennego pola bitwy mniejszym złem. Choć od początku domyśla się konsekwencji swoich działań, z tyłu głowy cały czas ma Trzecią Rzeszę i to, jak dobrych kolegów po fachu mają oni w swoich szeregach.
Oppenheimer cały czas jest w centrum uwagi. Kamera właściwie nie spuszcza z niego oka, jednak oddaje trochę należnego pola pozostałym postaciom. W jego konflikcie wewnętrznym pełnią one ważną rolę, bo ze skali makro na podobnych płaszczyznach sprowadzają do tej bardziej mikro. Mania wielkości, która im bliżej celu tym bardziej widzi zagrożenia udziela się naukowcom, wojskowym i wszystkim zamieszanym w cały projekt. To główny, doskonale ograny motyw, który napędza Nolanowi cały film. I sprawia, że po wspomnianych wcześniej pierwszych godzinach lekkiej nudy, do końca siedzimy już jak na szpilkach.
Drugim powodem tego namacalnego wzrostu napięcia jest świetna żonglerka środkami przekazu. Film znakomicie stopniuje tak elementy wizualne, jak i muzykę czy tempo akcji. Choć od początku wkradają się tu elementy narracyjnego samozachwytu, z biegiem czasu i wydarzeń, gdy dochodzimy do tych najważniejszych, a te są w filmie niewątpliwie dwa, z każdą minutą czuć, jak bardzo ludzie odpowiedzialni za stronę techniczną chcą, aby coraz to większe nerwy bardziej nam się udzielały. Pomaga w tym również fakt, że po raz kolejny mamy okazję śledzić historię opowiadaną w różnych płaszczyznach czasowych, przez co łatwiej zarysować różnicę, jakie dzielą działania nad Projektem Manhattan i ich efekty od pokazywanej równocześnie
wdzięczności, jaką jankesi zgotowali swojemu geniuszowi. To temat znacznie mniej intrygujący, jednak bardzo potrzebny i pozwalający zabrać Nolanowi osąd wobec postawionego w biegu akcji na jednej półce z Picassem i innymi ikonami swych czasów bohatera. Głos ten to mile widziany, pozytywny i oddający ostatnią ocenę widzom symetryzm.
Zarzut, jaki chciałbym wysnuć na koniec, tyczy się jeszcze wątków rodzinnych. O ile w środowisku naukowym jest tu naprawdę ciekawie, tak to, co dzieje się u Oppenheimera w sferze prywatnej jest potraktowane na tyle po macoszemu, że można się zastanawiać, czy w ogóle konieczne. Scenariusz bardzo biednie kreuje postacie kobiece i o ile Emily Blunt ma jeszcze okazję pojawić się w dużej, choć pisanej bardzo grubą kreską roli, tak całkowicie niewykorzystana pozostaje Florence Pugh. To zawsze szkoda, kiedy tak świetna aktorka nie ma na ekranie zbyt wiele do pokazania (jeśli chodzi o swoją postać, wizualnie bowiem widzimy dużo). To drugi po dialogach element, który sprawia, że na finalnie udanej misji zbudowania ludzkiego filmu możemy dostrzec wyraźne rysy.
Nie chcę tutaj ferować wyroków i rankingować, na którym miejscu w twórczości Christophera Nolana znajduje się Oppenheimer, jednak zauważam jedną, myślę iż bardzo ważną prawidłowość. Ten film może być dla jego twórczości jednym z najważniejszych. Wszystko przez to, że to według mnie seans, który może przekonać dotychczasowych, powtarzających podobne tezy przeciwników, jednocześnie nie odstraszając starych i wiernych fanów. W kontrze do chłodniej przyjętego
Tenetu potrzeba było filmu, który ponownie nie potwierdzi kierowanych ku reżyserowi zarzutów. Temu wyzwaniu udało się Nolanowi sprostać i wyjść z tarczą.
Barbieheimer weekend stał się kulturowym fenomenem.
Pojedynek tych dwóch filmów obił się o uszy nawet niebędącym stale za pan brat z kinem widzom, a jego marketingowa siła była widoczna we wszystkich gałęziach naszego życia publicznego. Najlepsze jest jednak to, że na tym polu bitwy, po wybuchu, na horyzoncie widać samych zwycięzców. Wygrała Gerwig, wygrał Nolan, ale przede wszystkim wygrało kino!