The Heartbreak Club – indonezyjska produkcja Netflixa nie wymaga od widza zbyt wiele. Raczej naiwna fabuła mimo wszystko nie odstrasza, a kolory zdjęć wręcz przyciągają. Wszystko to zostało okraszone muzyką ojca chrzestnego złamanych serc – Didi Kempot. Czego można chcieć więcej?
Przyznaję, że przed zobaczeniem
The Heartbreak Club nie miałam pojęcia o istnieniu Didi Kempot. Muzyk pochodzący z Jawy śpiewał przede wszystkim po jawajsku. Popularność zdobył w latach 90. w Indonezji, ale również w Holandii i Surinamie. Śpiewał o złamanych sercach i bólu jaki ze sobą niosą. Mimo to uważał, że takie przeżycia uczą i pozwalają nam docenić samych siebie, a muzyka może być terapią prowadzącą do tego rozwoju. Niestety piosenkarz zmarł w maju 2020 roku, zdążył jednak wziąć udział w projekcie zainspirowanym jego muzyką –
Sobat Ambyar.
The Heartbreak Club opowiada o młodym mężczyźnie, który wraz ze swoją siostrą prowadzi małą kawiarnię. Niestety biznes nie idzie zbyt dobrze, próbują więc przyciągnąć klientów. Pewnego dnia po kawę przychodzi młoda dziewczyna i już wiemy, że dla Jata (Bishma Mulia) jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Zebranie się na odwagę by z nią porozmawiać to już zupełnie inna historia. W końcu jednak i to się udaje. Jat i Saras (Denira Wiraguna) zakochują się w sobie. Niestety nic nie trwa wiecznie.
Netflix ma w swojej ofercie co raz więcej filmu międzynarodowych i to dobrze. Nie wszystkie z nich są ambitne czy wysokich lotów, ale to już jakiś początek. Wydaje mi się, że
The Heartbreak Club to absolutnie pierwszy indonezyjski film jaki obejrzałam w życiu. Trudno jest mi więc stwierdzić jak bardzo charakterystyczny jest dla tamtejszej kinematografii, na pewno jednak jest też mocno
zachodni.
Grać czy nie grać? O to jest pytanie!
Gra aktorska w filmie, choć momentami przerysowana, jest całkiem niezła, a przynajmniej znośna. Główny bohater (Bishma Mulia) większość czasu wygląda jak chodzące nieszczęście, z opuszczoną głową i oczami małego szczeniaczka. Partnerująca mu Denira Wiraguna nie mówi zbyt wiele, przypomina Famme Fatale w wersji familijnej. Niby tajemnicza, niby kusi, ale tak naprawdę nic z tego nie wynika. Trudno jednak winić za to aktorkę, to raczej kwestia scenariusza. Można ją jednak winić za brak charyzmy. Oczywiście jest piękna, ale nie kryje się za tym wiele więcej, a szkoda.
Warto zwrócić natomiast uwagę na Anjani – starszą siostrę Jata, w którą wcieliła się Fransisca Saraswati Puspa Dewi. Młodsza siostra głównego bohatera przejawia wiele cech, które można zobaczyć m.in. w k-dramach. Silna, zdecydowana, głośna i boją jej się starsi mężczyźni. Porównanie z lekkimi koreańskimi serialami może wydawać się nie na miejscu, moim zdaniem jednak tu pasuje jak ulał. Zwłaszcza jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę główny temat filmu. Podobnie zresztą można odnieść się do postaci granej przez Erica Estradę, przyjaciel i współpracownik rodzeństwa zdecydowanie służy jako comic relief i robi to dobrze. Trzeba przyznać, że przy tak przerysowanym bohaterze tylko jego własna wyobraźnie go ograniczała, a wydaje się że jest ona całkiem duża.
Jeszcze rzeczywistość czy już bajka?
Kolejnym dobrym aspektem są zdjęcia, a przede wszystkim miejsca, w których kręcono film. Mamy uroczego garbusa, piękne wzgórza, wąziutkie uliczki Jawy. Miejsca jak ze reklam biur podróży, aż chce się od razu wsiąść do samolotu. Pomijając scenerię, kadry same w sobie są ładne, estetyczne. Kompozycja scen nie zaskakuje, ale z drugiej z strony komedie i komedie romantycznie nie mają tego robić. Przynoszą komfort tym, że dokładnie wiemy czego się spodziewać zarówno jeśli chodzi o miejsca jak i fabułę.
Ponoć lubimy to, co znane, bo daje nam to poczucie bezpieczeństwa. Cóż, nie zawsze się z tym zgadzam, ale wyniki wszelkich komedii romantycznych mówią same za siebie.
The Heartbreak Club nie jest wyjątkowy w tym aspekcie. Scenariusz jest raczej powtarzalny, naiwny i wtórny. Brakuje jakiegokolwiek rozwoju postaci. Może jakieś przebłyski widać u Jata, ale to wszystko. Nie ma zwrotów akcji, inteligentnych dialogów czy znaczącej ciszy. Jest za to muzyka.
fot. Didi Kempot w The Heartbreak Club, Netflix
Muzyka miodem na cierpiącą duszę.
Muzyka, jak wspomniałam na początku, zagrała ogromną rolę w tworzeniu filmu. Stała się inspiracją dla twórców. W istotnych momentach pojawiają się więc utwory Didi Kempot. Pojawia się również i on sam. Właśnie on, choć zagrał tylko epizod i jeszcze grał samego siebie, wprowadził najwięcej charyzmy i uczucia do produkcji. I chociaż to właśnie tu po raz pierwszy usłyszałam o nim i stylu w jakim śpiewał, capmusari (jest to połączenie tradycyjnych jawajskich instrumentów i popu), to mocno mnie on zaintrygował. Oczywiście nie jest to żaden wysoki styl, pewnie większość nie przypadnie nawet do gustu, ale z pewnością jest to ciekawa nowinka.
The Heartbreak Club mimo, że opowiada o złamanych sercach, to komedia ciepła i przyjemna. Patrząc obiektywnie nawet nie najlepsza. Oglądając ją jednak mogłam się odprężyć, nie myśleć i krzyczeć do głównego bohatera (wiem, że niczego to nie zmienia i może być oznaką choroby psychicznej, ale co poradzę, że już tak mam?). Sądzę więc, że produkcja trafi u mnie na listę moich guilty pleasures i jeszcze kiedyś do niej wrócę.
Tymczasem jeśli nie przepadacie za naiwnymi komedyjkami i czytaniem napisów w trakcie seansu, to raczej nie jest film dla nas. Jeśli jednak lubicie odkrywać nowe rzeczy, polecam obejrzeć. Raczej nie będzie czuć, że to stracony czas, a przy okazji poznacie kawałek historii indonezyjskiej muzyki – Didi Kempot.
Życzę miłego odkrywania!
P.S. Niech nie zmyli Was moja ocena, mnie film zauroczył, jednak ocenę starałam się przyznać obiektywnie.
P.P.S Póki co film dostępny jest jedynie z angielskimi napisami, nie wiadomo czy przewidywane jest polskie tłumaczenie.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]