Gdy wydawało się, że najlepsze musicale mieliśmy już w kinie za sobą, XXI wiek przyniósł nowe tytuły, które wcale nie ustępują klasykom. Moulin Rouge!, Nędznicy, Król rozrywki, nowe West Side Story, dostępna na Disney+ transmisja z wybitnego Hamiltona, wspaniały zeszłoroczny Wonka - to właśnie powyższe (i inne) tytuły sprawiają, że magia tego gatunku obecnie trzyma się całkiem dobrze, mimo wciąż powszechnej opinii o jego kiczowatości. Wicked, choć nie idealne, raczej wykorzystuje szansę na pretendowanie do tego panteonu gwiazd.
Elfaba (Cynthia Erivo) urodziła się zielona. Co oczywiste, nie z własnej winy, jednak jej kolor skóry, uznany przez rodzinę (zwłaszcza ojca) za defekt, położył się cieniem na jej dotychczasowym życiu w krainie Oz. Jej siostra jest na progu nowego rozdziału, ma bowiem zacząć naukę na Uniwersytecie Shiz, skupiającym w swoich szeregach osoby pragnące nauczyć się magii. Elfaba, która i tak przyciąga wzrok zgromadzonych w trakcie pierwszego dnia roku, w nerwach daje upust swoim niecodziennym zdolnościom. Dzięki temu zostaje na uczelni, wkrótce zaś nawiązuje relację z lubianą i popularną Galindą (Ariana Grande). Jak nietrudno się domyślić, to historia przybliżająca genezę utwardzonego później w Oz podziału na Dobrą i Złą Czarownicę - sama scena otwarcia już nam to zapowiada.
Przyznam szczerze, że moje wrażenia z początków machiny promocyjnej tego filmu nie były specjalnie pozytywne. Stałem raczej po stronie ludzi, którzy twierdzili, że Wicked będzie plastikowym, bezdusznym i generalnie średnio potrzebnym produktem, na który wydano o dużo za dużo pieniędzy. Jako, że niekoniecznie jest mi po drodze z Arianą Grande, nie byłem też fanem jej castingu. Mniemam jednak, że nie jestem bezpośrednim targetem - patrząc po liczbie widzek poniżej 13. roku życia już na pokazie przedpremierowym w formacie IMAX upewniam się w tym i myślę, że finansowy sukces jest możliwy.
No dobrze, ale co z innymi aspektami filmu? Mogę nie być tutaj w pełni obiektywny ze względu na swoją szczególną sympatię wobec musicalu jako gatunku, ale jestem szczerze zadowolony z większości tego, co wydarzyło się w Wicked. Muzycznie nie mam do dzieła Jona M. Chu praktycznie żadnych zarzutów - nie czuć przeładowania piosenkami, a filmowe wykonania utworów takich jak Dancing Through Life, Popular, czy Wizard and I raczej zapadną mi w pamięci na dłużej. Fakt, że aktorzy śpiewali wszystko na żywo tylko podkręca pozytywne wrażenia. Wokalny poziom jest zresztą bardzo wysoki. Anielski głos Jonathana Baileya, dość częste klasyczne brzmienie Ariany Grande, rozdzierająca serducho swoim śpiewem Cynthia Erivo - to ta trójka niesie na swoich barkach muzyczne elementy tego filmu.
Podobnie świetnie wypadają inscenizacje scen śpiewanych. Niektóre momenty wręcz przywodzą na myśl wspomnienia z West Side Story czy La La Landu - Chu lubi, gdy kamera tańczy, da się znaleźć też trochę długich ujęć. Jest widowiskowo, spektakularnie, kolorowo, przy czym rzadko kiedy odniosłem wrażenie, że całość wypada sztucznie bądź plastikowo. Generalnie jestem zadowolony ze światotwórstwa w Wicked - Oz w wydaniu scenografów filmu wygląda nowocześnie, ale nie jest wyzute z życia - główna kwatera Czarodzieja, uniwersytet, lasy, pola są pokazane z baśniowym urokiem i wizualnym rozmachem. Bajkowe scenerie nie są jednak cukierkowe do przesady - atmosfera mroku jest coraz mocniej widoczna dla oka i budowana przez scenarzystów. Oni także wykonali swoją robotę całkiem porządnie. Połowę duetu zajmującego się tym fachem stanowi Stephen Schwartz - autor broadwayowskiego musicalu o tym samym tytule i wybitny kompozytor.
Zdaje się, że Schwartz czuwał dobrze nad kinową wersją swojego "dziecka". Wicked czasami dłuży się bardziej niż powinno, ale spełnia się zarówno jako samodzielny film, jak i wprowadzenie do drugiej części. Czytelnie rysuje motywacje bohaterów i rzeczywistość w mieście Oz, którego bajkowość i względna beztroska są coraz bardziej zagrożone. Relacja pomiędzy Elfabą a Galindą budowana jest w sposób wiarygodny: pierwsza jest postacią silną i twardo stąpającą po ziemi, zaś druga to pewna siebie popular girl, która za ogromną ambicją zdaje się skrywać w sobie pewne pokłady szczerej dobroci. Oczywiście w obliczu następujących po sobie wydarzeń ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, jednak widać bez cienia wątpliwości, że obie potrzebują się nawzajem i to, co pomiędzy nimi zachodzi, jest prawdziwe.
Choć nie spodziewam się w przypadku Wicked nominacji aktorskich (dużo łatwiej spodziewać się w kategoriach: scenografia, kostiumy, efekty specjalne), jestem zadowolony z warsztatu zaprezentowanego przez znaczną większość obsady. Historię napędzają rzecz jasna główne bohaterki - obie są zagrane w sposób zdecydowanie ponadprzeciętny. Cynthia Erivo świetnie oddaje szeroką gamę uczuć swojej bohaterki, boleśnie borykającej się z odrzuceniem, ale niewstydzącej się siebie. Partnerująca jej Ariana Grande jest jednym z największych pozytywnych zaskoczeń tego roku - oprócz niekwestionowanych zdolności wokalnych świetnie odnajduje się jako Galinda, zwłaszcza w komediowych momentach. Nadaje swojej postaci odpowiedniego uroku, przerysowania i zupełnie dobrze się ogląda jej grę. Zarówno Erivo jak i Grande dostarczają świetnych, pełnych pasji kreacji. Świetnie wypadają zarówno jako jednostki, jak i w duecie.
Pomimo i tak dużych nazwisk na pierwszym planie, na drugim gwiazd nie brakuje. Obsadzenie Michelle Yeoh traktuję raczej jako błąd, wynikający z prostego faktu - aktorka nie umie śpiewać. Choć dobrze wypada w roli starszej nauczycielki, to gdy przychodzi do wokalnych momentów, nie idzie jej dobrze. Interesujący występ daje Jeff Goldblum, który swoją krótką czasowo kreacją trochę przypomina Zeusa z niedawnego serialu Kaos - równie ekscentrycznego, co niebezpiecznego. Najjaśniej jednak świeci gwiazda Jonathana Baileya. Choć aktor jest na ekranie bardzo krótko, za każdym razem fantastycznie kradnie show w roli diabelnie uroczego i przystojnego księcia Fiyero. Gdy do tego dodać jego wielki talent wokalny, pozostaje się tylko rozpłynąć.
Wicked na poziomie narracji wypada dobrze, choć w zasadzie wiele nowości nie wnosi. To nieźle zrealizowana i doskonale ubogacona o muzyczne aspekty historia o cenie wyjątkowości, niełatwej przyjaźni, ale i na "poważniejszym" poziomie daje radę, bez łopatologii wypowiadając się na temat rasizmu czy międzyludzkich i międzygatunkowych relacji. Ciężko o wielką oryginalność w przypadku wzorowania się na określonym materiale, ale Jon M. Chu znów pokazał, że ma serducho do musicali i potrafi dawać sporo radości swoją pracą. Tak jest właśnie w tym przypadku.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.