Świąteczne komedie w kinowej przestrzeni dalej mają rację bytu, o czym niech świadczy fakt, że nasz firmowy produkt, tegoroczne Listy do M. przebiły liczbą widzów drugą część Diuny czy Akademię Pana Kleksa. W amerykańskim kinie jednak odchodzi się raczej od tego typu filmów, stawiając na takie, które korzystają ze świątecznej otoczki, ale bliżej im chociażby do kina akcji. Czerwona jedynka jest dobrym przykładem takiego kina - nieinwazyjnego, rozrywkowego, niebędącego ostatecznie niczym szczególnym.
Jack O'Malley (Chris Evans) już od czasów dziecięcych reprezentował grono tych sceptycznych wobec istnienia Świętego Mikołaja. Obecnie jest typem od czarnej roboty, hakerem do wynajęcia, który nie pyta o tożsamość zleceniodawcy, a o pieniądze, które ma otrzymać za wykonanie zadania. Równolegle na biegunie północnym trwają przygotowania do świąt, najważniejszego dnia w roku. Przygotowania nadzoruje szef ochrony i najlepszy przyjaciel świętego - Calllum Drift (Dwayne Johnson), który z powodu utraconej wiary w ludzi, a co za tym idzie, serca do pracy, chce odejść na emeryturę. Ta jednak nie będzie mu dana, bowiem Mikołaj (J.K. Simmons) zostaje porwany, a Jack z Calem będą zmuszeni połączyć siły.
Gdyby ogłosić konkurs na aktora, który lubi grać podobne do siebie postacie, Dwayne Johnson, zwany też The Rockiem, byłby silnym kandydatem do zwycięstwa w tej kategorii. "Posągowy mięśniak" to jedna z ulubionych kategorii, w których porusza się ten aktor. Oddać jednak mu muszę, że ma na swoim koncie kreacje, które potrafią ująć lub rozbawić. Wydaje się również że sam Johnson próbuje wyjść poza dotychczasowe emploi - w przyszłym roku zagra główną rolę w The Smashing Machine od A24 w reżyserii Benny'ego Safdie.
Czerwona jedynka to w dużej mierze kino akcyjno-familijne. Historia skonstruowana jest w sposób bezpieczny, nastawiony na happy end, zatem raczej odpada jakiś większy element zaskoczenia. Bazuje też na dość utartym schemacie, w którym mamy do czynienia z dwoma różniącymi się od siebie bohaterami, których losy zmuszają do współdziałania. Lubią sobie skakać do gardeł, jeden drugiego nie cierpi, ale jak to zawsze bywa, wskutek rozwoju akcji pojawia się między nimi sympatia.
Do tych paru zdań teoretycznie możnaby skrócić większość filmu. Jestem miło zaskoczony, bowiem w praktyce Jake Kasdan (współpracujący już z The Rockiem przy Jumanji) wraz ze scenarzystą Chrisem Morganem przyszykowali parę zaskakujących (na plus) momentów. Twórcy poszerzają santaverse, wprowadzając do fabuły postaci Krampusa czy Gryli - ogólnie świat przedstawiony w Czerwonej jedynce wypada całkiem nieźle - na biegunie północnym umiejscowiona jest świąteczna korporacja z wieloma działami, nadzorującymi je istotami, a wszystko tworzy spójny system, na którego czele stoi wysportowany i dziarski szef z brodą w postaci Mikołaja, a także jego wspierającej prywatnie i zawodowo żony. Wątek wspomnianej wyżej postaci Krampusa i jego "dworu" jest krótki, ale jednocześnie pomysłowy i zwyczajnie fajny.
Mimo takich pozytywnych detali całość wypada raczej dość grzecznie. Humor mógłby być ciut ostrzejszy, finał zaś leci na łeb na szyję i spodziewane, będące wisienką na torcie wielkie starcie jest szybkie, pozbawione większego szaleństwa. To film, bez którego gatunek kina świątecznego nie ucierpiałby znacznie, ale umówmy się - rzadko kiedy tytuły w stylu Czerwonej jedynki mają jakieś intelektualne ambicje. I takie też są one potrzebne - kino jest też po to, żeby dawać rozrywkę, rozbawiać w sposób niezobowiązujący. Tę funkcję film Jake'a Kasdana spełnia w przyzwoity sposób, napędzając historię przede wszystkim dzięki "relacji" Calluma z Jake'em i efektownym scenom. Należy jednak zaznaczyć w tym miejscu, że gigantyczny budżet w wysokości 250 mln dolarów nie zawsze jest widoczny.
Możliwe, że spora część tych pieniędzy poszła na wynagrodzenia dla aktorskich gwiazd. Głośnych nazwisk rzeczywiście nie brakuje, ale jak to bywa, one nie zawsze grają. Chemia pomiędzy Dwaynem Johnsonem i Chrisem Evansem jest bardzo poprawna - ani więcej, ani mniej, dużo lepiej The Rock wypadł w duecie z Reynoldsem w Czerwonej nocie. Choć postacie zarysowane są zupełnie nieźle, a Johnson z Evansem razem i osobno wypadają porządnie, scenariusz nie pomaga rozwinąć ich charakterów i motywacji. Szkoda, bowiem koncept samotnego i wątpiącego w magię świąt cwaniaka współpracującego ze zmęczonym i zrezygnowanym pomocnikiem Mikołaja sam w sobie nie jest zły.
Na ekranie zobaczymy także Lucy Liu w roli Zoe, szefowej specjalnej grupy agentów broniących tajności "mitologicznego świata". Nie ma tu raczej mowy o angażującym aktorstwie, ale jej wątek może służyć do czegoś innego - obudzenia potencjału na hipotetyczne sequele, eksplorujące mocniej świat przedstawiony przez twórców. Do grona aktorów wcielających się w rolę Świętego Mikołaja dołączył J.K. Simmons i dobrze, że zaproponował swoją osobą troszkę świeższą interpretację tej postaci. Mikołaj w wykonaniu Simmonsa to dbający o formę, pozbawiony mitycznego brzucha starszy pan, który oprócz dziarskości rzeczywiście uosabia ducha świąt, wierząc w dziecięcą dobroć nawet tych, którzy przestali być już dziećmi.
Czerwona jedynka nie stanie się świątecznym klasykiem, przykładem dobrego kina, które łączy komedię i akcję ze świątecznym klimatem. Jest filmem przyzwoitym, gdzieś tam przemycającym mądrość dotyczącą dobroci ludzkiej, nadziei na poprawę i odzyskiwania radości życia. Jakościowo jednak za rzadko stoi na satysfakcjonującym poziomie. Jest średniakiem, który po drodze roztrwonił swój potencjał.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.