Wracamy do historii Kyle’a Crane’a, tym razem już jako hybrydy człowieka i zombie, który po latach męczarni w niewoli Barona szuka zemsty w malowniczo-przerażającym Castor Woods. Lokacje są różnorodne: wiejskie pola, zapomniane kompleksy przemysłowe, gęste lasy – całość przepełniona jest detalami, a rozgrywka przypomina, dlaczego w ogóle zakochaliśmy się w tej serii. Crafting, brutalne walki bronią białą, jazda samochodem i ucieczki nocą – to wszystko wraca na swoje miejsce, i to w świetnej formie. Nie sposób nie wspomnieć o easter eggach – od subtelnych nawiązań do polskiej popkultury, gier, filmów czy memów, po odniesienia do innych gier. Te smaczki wpadły do internetowych memów w tempie ekspresowym – wystarczyły dwa dni po premierze, by polski Internet wyciągnął najlepsze elementy.
Ważne jest też to, że The Beast to nie tylko samotna wędrówka – tryb co-op dla czterech osób sprawia, że razem z kumplami możecie uciekać przed hordami zombie, a czasem nawet spróbować stawić im czoła twarzą w twarz. Historia przenosi nas do Castor Woods, gęstych lasów i opuszczonych kompleksów przemysłowych, gdzie Kyle Crane – tym razem w postaci hybrydy człowieka i potwora – szuka zemsty na swoim oprawcy, Baronie.
Rozgrywka to mieszanka najlepszych elementów „jedynki”: crafting, brutalne starcia bronią białą, jazda samochodem, a przede wszystkim system dnia i nocy. W dzień polujesz – w nocy jesteś zwierzyną. Ta prosta mechanika wciąż wywołuje ciarki na plecach. Do tego tryb kooperacji dla czterech osób, który zamienia grę w emocjonującą, wspólną walkę o przetrwanie. Wszyscy bossowie wnoszą coś ciekawego. Momentami oczywiście katujemy przycisk ataku, wydaje się za łatwo, ale być może po Cronos: The New Dawn mam dość i zgadzam się na takie ustawienia.
Technicznie na PlayStation 5 tytuł prezentuje się dobrze, choć nie bez zgrzytów. Perspektywa pierwszej osoby robi ogromne wrażenie – sprint przez dachy czy walka w zwarciu wyglądają kapitalnie. Jednak w biały dzień widać problem: światła bywają zbyt intensywne, co rozmywa szczegóły otoczenia, a momentami pojawia się wręcz pikselowa mgiełka. To drobiazg, który nie psuje całości, ale w produkcji tak mocno opartej na klimacie trochę kłuje w oczy. Mimo wszystko wynika to z optymalizacji na konsolę, a nie samych ustawień. Łatwo zauważyć rozmywające się modele i mnóstwo pixeli nie na miejscu.
Chcę poruszyć kwestie dialogów, bo o tej kwestii powstało sporo memeów, a nasz protagonista zachowuje się jak przeciętna postać filmu Psy lub Seba spod bloku. Mimo wszystko Techland stworzył coś świeżego, mrocznego i nagle Kyle brzmi jak troglodyta. Niepotrzebne, odrobina robi robotę, ale “przecinek” tam, gdzie nie jest wymagana interpunkcja, to lekka przesada. Koniec końców, w większości przypadków, dla mnie Dying Light od zawsze było Marvelem gier wideo i to w sumie komplement, bo potrafimy złapać powagę, ale mimo wszystko lecimy na lekko deadpoolowym klimacie żartowania z wszystkiego, w końcu otaczająca rzeczywistość to apokalipsa zombie.
Dying Light: The Beast to gra, która naprawia błędy poprzednika i daje fanom to, na co czekali – powrót do horrorowego, poważnego tonu, dynamiczny parkour i survival, gdzie noc wciąż budzi respekt. Techland przypomina, że potrafi słuchać graczy i dostarczać produkcje z charakterem. Gra nie wpisze się w kanon klasyki, ale to solidna produkcja, która daje ogrom frajdy, potrafi zaskoczyć i puszcza oczko do polskiej popkultury.
Ilustracja wprowadzająca: materiały prasowe
Wielbiciel kina o wszystkim innym niż szarej codzienności, gier oraz szeroko pojętej muzyki. Nie wzgardza nowinkami technologicznymi oraz wyprzedażami w Play Station Store. Gdyby Batman istniał naprawdę, wolałby chodzenie po ścianach i wielką moc, bo z nią przychodzi ...