Jest rok 1740. Watykan. Franco Vieri to ksiądz, który – oczywiście, bo jakżeby inaczej – zmaga się z kryzysem wiary. Egzorcysta staje naprzeciw potężnemu demonowi, o jakże oryginalnym imieniu Legion. Wszystko wygląda na sztampowe do bólu, ale tylko do czasu. W pewnym momencie Legion wykręca numer rodem z Bez twarzy (tak, mówię o tym cudownym popcornowym sensacyjniaku z Travoltą i Cage’em) i kradnie ciało kapłana, jego samego z kolei przenosząc do dotychczasowej ofiary egzorcyzmów – hiszpańskiego arystokraty o imieniu Santiago. Przyznam, że w tym momencie poczułem się nawet lekko zaintrygowany.
Punkt wyjścia tej opowieści jest bardzo dobry i zapowiada spory potencjał, którego jednak amerykański scenarzysta David Pepose nie był w stanie do końca wykorzystać. Historii brak napięcia i mocnych zwrotów akcji, ale to nie znaczy, że Diabeł o mojej twarzy nie ma nic do zaoferowania. Pod płaszczykiem rasowego horroru kryje się bowiem krytyka kondycji i moralności kościoła, który przecież powinien być ostoją przeciwko złu tego świata. A jak bywa w praktyce – wszyscy wiemy - często może wręcz okazać się jego kolebką. I stanie się nią, kiedy Legion odważy się uderzyć w samo serce Kościoła.
Rysunki Alexa Cormacka stanowią mocny punkt komiksu, ale żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie są to prace wybitne. To raczej poziom średniej amerykańskiej, ale mają w sobie… coś mrocznego. Świetnie oddają bezbożny, duszny klimat walki ze złem w czasach pełnych dwulicowości i zabobonów. Rysownikowi udaje się stworzyć kilka naprawdę zapadających w pamięć, krwawych, wręcz makabrycznych scen, których nie powinien wstydzić się żaden horror. Wszędobylska czerń schlapana czerwienią posoki płynącej z pokiereszowanych i połamanych ciał sprawiają, że gatunkowo jest to pozycja bardzo (nie)czysta.
Fabuła jest stosunkowo prosta, chociaż twórcy stawiają na lekko awanturniczy klimat – szkoda tylko, że elementy przygodowe są raczej sztampowe i widać, że Cormack czuje się w nich znacznie gorzej niż w grozie. Pepose z kolei nie do końca potrafi stworzyć charakterystyczne, godne zapamiętania postacie. Niby mamy tu wyraziste charaktery, ale w gruncie rzeczy po skończonej lekturze nie pamiętamy za bardzo nawet ich imion. Tak naprawdę największe wrażenie zrobił na mnie sam Legion – przerażający, mroczny, nieobliczalny i… nomen omen piekielnie inteligentny. To godny przeciwnik dla naszego bohatera, nie tylko na starcie fizyczne, ale też pojedynek wiary, niezłomności i manipulacji.
Diabeł o mojej twarzy nie przejdzie raczej do klasyki komiksów grozy, chociaż stanowi ciekawą, niezobowiązującą lekturę dla fanów gatunku, szczególnie tych lubujących się w tematyce opętań oraz mocno zaznaczonych motywach religijnych. Jednak dość niewielka objętość (zaledwie 6 zeszytów) nie pozwala opowieści rozwinąć skrzydła, wiele momentów wydaje się przyspieszonych i mocno naciąganych, a dobry i intrygujący punkt wyjścia ginie nieco w chaosie późniejszych wydarzeń. A szkoda, bo historia Pepose’a i Cormacka ma wiele mocnych momentów i naprawdę warto ją poznać.
Tytuł oryginalny: The Devil That Wears My Face
Scenariusz: David Pepose
Rysunki: Alex Cormack
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Shock Comics 2025
Liczba stron: 160
Ocena: 65/100
PR-owiec, recenzent, geek. Kocha kino, seriale, książki, komiksy i gry. Kumpel Grahama Mastertona. W MR odpowiedzialny za dział komiksów, książek i gier planszowych.