Howard Rohan to podupadający aktor i reżyser, który po śmierci ukochanej spadł ze szczytu sławy na samo dno. Jako Żniwiarz zajmuje się najcięższymi pracami fizycznymi, unosząc się w oparach whisky i własnych wspomnień o minionej chwale. Świat o nim zapomniał, ale władza nie. Ikoniczny niegdyś aktor ma wrócić do zawodu z błogosławieństwem rządzących. Sęk w tym, że ma to zrobić jako koordynator wędrownej trupy teatralnej, pod której płaszczykiem kryje się coś większego. Komus jest bowiem zagrożony działaniami separatystów z Kalifornii, którzy mają w zanadrzu coś więcej niż partyzanckie sztuczki…
Catherine Lucille Moore stworzyła wiarygodny obraz autorytarnych USA. Andrew Raleigh może nie jest krwawym satrapą, ale trzyma władzę od wielu dekad. Pomimo pewnych cech szlachetnych system, który stworzył, nosi znamiona opresyjne. Czerwone karetki, będące w istocie wozami bezpieczniaków, krążą po kraju wspierane efektywnym systemem kontroli i komunikacji. To może nie jankeskie ZSRR, ale wódz słabnie, a ci, którzy szykują się na jego fotel, mają dość radykalne zamiary.
Oprócz opisu autorytarnego systemu, autorka serwuje nam analizę rebeliantów. Zdeterminowanych, by robić kuku niewinnym ludziom i przejawiającym cechy fanatyzmu - takiego, który może kojarzyć się nawet z wodzami licznych rewolucji. I dlatego, choć czerwień jest tu kolorem władzy, to jakoś lepiej pasuje mi do buntowników. Poranek dnia zagłady to jednak nie typowa antyutopia. C.L. Moore daje dużo czasu na miłosne przemyślenia protagonisty.
Rohan to skomplikowany człowiek. W jego artystycznej, ale też odważnej duszy tkwi drzazga tęsknoty za utraconą miłością - Mirandą. I jak wielu mężczyzn-romantyków mitologizuje on ją do granic absurdu. C.L. Moore perfekcyjnie oddaje stan tęsknoty i pomijanie niewygodnych, wręcz rażących faktów z dawnych dziejów Rohana i Mirandy. Ubogaca to głównego bohatera, ukorzenia go w dynamicznej, nie dającej chwili wytchnienia historii. Może czasem nawet zbyt szybkiej…
Największą i jedyną wadą tej powieści jest fakt, że Moore nie rozszerzyła swej historii do rozmiarów co najmniej trylogii. W efekcie tego wszystkie wątki są ciasno splątane i pomimo znakomitego języka, jakim posługuje się autorka, chciałoby się więcej treści samej w sobie. Więcej szczegółów na temat Komusu, flashbacków z przeszłości Rohana i czasu dla reszty bohaterów z teatralnej trupy. Świat Moore zasługuje na więcej i jeśli kiedykolwiek powstanie adaptacja jej historii, to zbawieniem byłoby rozbudowanie wszystkiego przez równie zdolnego i szanującego oryginał twórcę.
C.L. Moore to autorka utytułowana i podobnie jak jej mąż - Henry Kuttner - będąca klasykiem gatunku. W przypadku Poranka dnia zagłady nie tworzy SF, a dystopijną wersję historii Ameryki, która jednak nie jest tak ponura jak wizja choćby Bradbury'ego. Howard Rohan jest też bohaterem ciekawszym od swoich antyutopijnych kolegów i gdyby mu pofolgować, stałby się postacią wręcz wyjętą z kina akcji. I nie chodzi tylko o jego aktorstwo. Warto na koniec zaznaczyć, że Poranek dnia zagłady to już pięćdziesiąty (!) tom serii Wehikuł czasu, w ramach której dostaliśmy wiele arcydzieł literatury. I oby Rebis dobił do kilku setek.
Tytuł oryginalny: Doomsday Morning
Autor: C.L. Moore
Tłumaczenie: Jerzy Moderski
Wydawca: Rebis 2025
Stron : 311
Ocena: 85/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.