Tysiąc lat po katastrofie na terytorium dawnej Wielkiej Brytanii przypadkiem odnalezione zostają zapisy z okresu zagłady. Ich autorem nie jest jednak światły mąż, bohater swej epoki, a nader prosty człek. Edgar Hopkins to zdziwaczały kawaler w średnim wieku, z wysokim mniemaniem o sobie. Były nauczyciel hoduje wystawowy drób, jest stabilnie sytuowany i ani w głowie mu ekscesy. Słowem szczęśliwy singiel-ekscentryk. Ale oprócz kogucików i kokoszek fascynują go gwiazdy, dlatego też należy do Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego. Na jednym z posiedzeń zostaje poinformowany, że na Ziemię wkrótce spadnie Księżyc. A co za tym idzie, mamy okazję poznać dzieje zagłady znanej nam cywilizacji od naocznego jej świadka. Ale czy ów świadek jest wiarygodny, a jego zapiski są cokolwiek warte?
Hopkins jest więcej niż zwykłym protagonistą. Stanowi filtr, przez który autor przesącza nam realia świata przed apokalipsą. Edgar to snob, uważający się za lepszego od innych i w całym tym śmiesznym odczuciu bywa żałosny, choć kolejne wydarzenia pokazują, że wśród mieszkańców wioski Beadle nie jest tym najgłupszym. Jego zdziwaczenie nadaje narracji niepowtarzalnego charakteru. Sherriff doskonale oddaje sposób myślenia nudnego normika. Nie jest to dynamika godna powieści akcji, ale dzieje się sporo. Czasem miałem dość, gdy Hopkins pisał o swoich kurkach, jego osobistych urazach do mieszkańców Beadle czy przy popisach jego zakompleksionego ego, ale właśnie dzięki temu cała historia jest tak niepowtarzalna. To nie kolejna sztampa z mutantami, fanatycznymi grupami ekstremistów i z radiacją w tle.
Ciekawa jest data wydania książki Sherriffa. Rok 1939 przyniósł światu katastrofę niewiele mniejszą od zderzenia Ziemi z Księżycem. Ale nie ma tu śladu strachu przed nadchodzącą wojną. Niepokój przedwojenny zastępuje niepokój przed-apokaliptyczny. Czy może zajmowałby, gdyby wszyscy nie mieli gdzieś nadchodzących dni końca. Główny bohater, społeczność Beadle, a wreszcie i cała Brytania niemal do dnia sądu żyją w przeświadczeniu, że naturalny satelita Ziemi jakoś tam ją minie, ewentualnie wywoła powodzie i będzie dalej fajnie i wesoło. Nie bez powodu wydawca przywołuje film Nie patrz w górę, bo ludzkość XXI wieku i Brytyjczycy przełomu dekad 30. i 40. są niemal identyczni. To samo oblicze głupoty, w nieco innych szatach.
A jaka jest zawartość apokalipsy w apokalipsie? Pomijając nieco śmieszną już dziś przyczynę i skutki destrukcyjnego rendez-vous Ziemi i Księżyca, wszystko wypada nieźle. A przynajmniej lepiej niż w popularnych tytułach, gdzie akcja przesłania logikę. U Sherriffa nie ma mutantów, ale nie jest łatwo. Ludzkość jakoś się organizuje, ale to ledwie cień dawnego społeczeństwa. No i faktyczna post-apokalipsa finalizuje całą opowieść i zdaje się nie być tak istotnym elementem, jak wszystko inne. Co do mnie zresztą przemawia i lepiej pozwala poznać protagonistę.
Powieść Rękopis Hopkinsa można zakwalifikować do literatury postapokaliptycznej, choć mocno wykracza ona poza ramy gatunku. R.C. Sherriff sporo czasu daje życiu przed katastrofą i budzi tym niepokój jeszcze większy, niż gdyby całość poświęcił zagładzie. Beztroska ignorancja, snucie pocieszających teoryjek i niechęć do stawienia czoła rzeczywistości. Ludzkość woli pić herbatkę w płonącym domu i wmawiać sobie, że jest ok, jak w popularnym memie. Nie tylko na łamach tej książki. Przygotowania do apokalipsy są przecież tak niewygodne... Rękopis Hopkinsa liczy sobie już sporo lat, ale to aktualna historia i chyba niestety zawsze taką pozostanie. Wydawnictwo Rebis wydało już w ramach Wehikułu czasu wiele świetnej prozy, ale ta powieść jest szczególna. Idealna dla fanów niebanalnego postapo, ale i pewnych obserwacji socjologicznych. A do tego ponadczasowa.
Tytuł oryginalny: The Hopkins Manuscript
Autor: R.C. Sherriff
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawca: Wydawnictwo Rebis 2024
Stron : 384
Ocena: 85/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.