Miałem już w przeszłości styczność z projektami Noah Hawleya – poza poprzednią serią recenzowanego serialu widziałem, jak przywrócił do życia kultowe Fargo. Jednak to w żaden sposób nie przygotowało mnie na doznania, które zaoferował mi Legion w 2. sezonie. Zasiadając do pisania miałem mętlik w głowie i prawdę mówiąc więcej czasu zajęło mi uporządkowanie uwag i wniosków wszelakich od samego pisania, z nadzieją, że choć w jakimś stopniu zawarłem to, co chciałem wyrazić w kontekście tego telewizyjnego arcydzieła.
Legion kontynuuje swoją historię w kilka miesięcy po dziwacznym zwrocie akcji, kiedy to David Haller (Dan Stevens) zostaje porwany przez sondę. Supermutant powraca, zastając swoich przyjaciół w nie lada tarapatach. Shadow King, który w finale poprzedniej serii zbiegł, najwyraźniej zaczął roznosić epidemię wprowadzającą w katatoniczny stan każdego, kto się z nim zetknie. David musi pozbierać się, przeanalizować to, co mu się wydarzyło i stanąć ponownie do walki z arcywrogiem. Stawką tej rozgrywce będzie los świata, a także jego własna tożsamość.
Punktem wyjścia 2. sezonu jest swojego rodzaju odwrócenie struktury poprzednika. Pierwsza seria skoncentrowana była przede wszystkim na postaci samego Davida, jego mikroświecie, który ewoluował ręka w rękę z rozciągającym swe wpływy Shadow Kingiem. Krok po kroku poznawaliśmy genezę tego supermutanta, reszta bohaterów – czy można wręcz rzec: świata – stanowiła w większości tło dla jego mocy. Padały pytania, czym jest szaleństwo tudzież po czym odróżnić człowieka szalonego od normalnego, zgłębiając zmagania Davida. Kluczową rolę nadal pełnią zagadnienia związane z ludzkim umysłem i jego poczytalnością, jednak Hawley poszerzył spektrum z jednostki na społeczeństwo w ogóle, wciąż pozostając w sferze umysłu. Początkową stacją drugiej serii jest ogarniające świat szaleństwo wskutek machinacji Shadow Kinga, lecz wątek ten szybko staje się fasadą, pod którą kryje się zaproszenie do dyskusji o funkcjonowaniu człowieka na świecie, jego mechanizmach. Nadal zostajemy oczywiście przy produkcji rozrywkowej.
Legion nie przybiera więc w sposób totalnie naukowego tonu, nie odkrywa nowych twierdzeń. Zamiast tego jednak wspaniale korzysta z wytworzonych już wzorców, przyoblekając komiksową adaptację w barwy, o jakich nikt dotąd nie myślał przy tego typu projektach. To, co się dzieje w 2. sezonie, sprawia, że chwilami zabawy konwencją z poprzedniej odsłony wyglądają niczym tanie sztuczki z
procedurala. Pojedynek na planie astralnym zobrazowany przez taniec przy muzyce klubowej? A może przez zapaśnicze starcie? W
Legionie to wszystko jest możliwe. Literalnie każdy odcinek jest misternie zaplanowanym spektaklem, mariażem formy i treści na mniej więcej tym samym poziomie, co widowiska Davida Lyncha. Ilość kadrów, wątków, subwątków czy zwrotów akcji jest tak duża, że opisanie ich zajęłoby cały odrębny artykuł. Hawley udowadnia, że nie potrzeba kilkuset milionów dolarów budżetu do stworzenia zapierających dech w piersiach scen, gdzie zacierają się granice jawy i snu, faktów i projekcji, kiedy ma się taką wyobraźnię.
Rzeczone zabiegi mają prawo budzić skojarzenia z twórczością Philipa K. Dicka. Rzecz jasna, tego typu wrażenie można było również odnieść przy co niektórych wątkach 1. sezonu. Żeby daleko nie patrzeć, wątek tkwiącego niczym pasożyt w jaźni Davida i zniekształcającego rzeczywistość Shadow Kinga współdzieli cechy z szalonymi tworami przywołanego do tablicy geniusza literatury SF, gdzie ludzka świadomość zostaje zalana iluzyjnymi mirażami, które przysłaniają okno na świat. Tym razem narracja przybiera jeszcze mocniejszych tonów. Im dalej w las, tym dogłębniej poruszana jest tematyka sposobu funkcjonowania społeczeństw czy tego, jak działa ludzki umysł. Całości wtórują osobliwe
lekcje, podczas których cierpliwy głos Jona Hamma wyjaśnia na z pozoru nieco dziecinnych przykładach m.in. irracjonalność naszej natury, poszukującej wszędzie wspólnego wzorca kosztem faktów, popadając przez to w kolejne, samodzielnie tworzone iluzje, generując uprzedzenia itd. Jak to bywa u Hawleya, jeszcze mocniej miesza nam to w głowach, sprawiając, że do reszty tracimy już rozeznanie nie tylko w kwestii, czy kolejna scena jest prawdziwa, ale i kto jest prawdziwym złoczyńcą. Starczy powiedzieć, że finał sezonu literalnie odwraca punkt wyjścia tego sezonu. To coś więcej niż
cliffhanger. To prawdziwa rewolucja.
Centralną postacią tego przewrotnego przedstawienia jest nadal David, jednak z racji zmodyfikowanej konwencji kilku innych bohaterów otrzymuje większe pole do popisu. W
Legionie nie ma zmarnowanych charakterów, które pojawiają się ze swoim wątkiem, by zaraz potem zejść bezsensownie ze sceny lub w ogóle zniknąć, przywalona natłokiem zdarzeń. Nawet jeżeli kogoś przez kilka epizodów nie widzimy – albo doświadczamy ledwie zdawkowej obecności – możemy być pewni, że persona ta jeszcze nam namiesza. Więcej czasu otrzymuje chociażby Syd (Rachel Keller), która i tak nigdy nie była tylko typową dziewczyną protagonisty; naukowiec-mutant Cary Loudermilk (kapitalny Bill Irwin) wraz z drugą częścią swojej osobowości, Kerry (Amber Midthunder); zagubiony i porwany przez Shadow Kinga Oliver (jak zwykle będący w znakomitej formie Jermaine Clement); nawet tajemniczy Chris (Hamish Linklater), aż do finału ubiegłego sezonu uważany za przeciwnika, ma istotną rolę. Jest także pojawienie się starej-nowej postaci, ale tego zdradzać nie będę, jako że jej obecność stanowi jeden z ciekawszych
plot twistów sezonu.
Za nimi zaś przewija się cała gama osobliwości, o których większość z nas nawet by nie pomyślała (np. jegomość rodem z Azji z koszem na głowie, wysługujący się armią androidów-kobiet z wąsami – czy trzeba dodawać więcej?). No i nade wszystko starcie dwóch wielkich osobowości, potęg o zdolnościach nieomal równych bogom. David Haller, mutant, dla którego całe życie jest wypełnionym cierpieniem i szaleństwem poszukiwaniem własnego miejsca na obawiającym się jego mocy świecie i wreszcie wychodzący mu naprzeciw z otwartą przyłbicą Amahl Farouk a.k.a. Shadow King. Dopiero teraz poznajemy jego prawdziwą twarz i muszę przyznać, że to jeden z najlepiej przedstawionych złoczyńców, jakich kiedykolwiek miałem przyjemność oglądać na ekranie. Okrutny, zwodniczy niczym biblijny wąż, ale i elegancki, co rusz popisujący się znajomością języków, w każdym momencie podkreślając elitarność swojej osoby. Nie jest złoczyńcą żyjącym dla samego abstrakcyjnego czynienia zła. To byłoby absurdalne w przypadku bytu mającego wieki doświadczenia w rozlicznych kulturach. Nawet przegrywając, wydawałoby się, decydujące bitwy, potrafi je przekuć w zwycięstwo, co sprawia, że jest jeszcze bardziej przerażający, ale i jednocześnie fascynujący. Przywodzi na myśl Wolanda z
Mistrza i Małgorzaty, ewentualnie Moriarty’ego, przeciwnika słynnego Sherlocka Holmesa. Wojna Davida z Faroukiem wchodzi w fazę totalną, gdzie czas i przestrzeń są relatywne, a obaj oponenci świadomi swojej mocy i dla zwycięstwa gotowi ruszyć z posad ziemski padół. Zarówno Dan Stevens, jak i Navid Negahban dali wirtuozerski popis swoich umiejętności aktorskich i jeżeli żaden z nich nie dostanie choćby nominacji do Nagrody Emmy, to będzie po prostu skandal.
Pierwsza odsłona
Legionu wbiła klin w gatunek, tworząc coś, do czego żaden serial superbohaterski nawet się nie zbliżył. Jednak Noah Hawleyowi wciąż mało. Tym sposobem 2. sezon osiąga poziom dostępny tylko największym mocarzom w rodzaju
Twin Peaks czy
Fargo. To oniryczny Broadway na ostrych metafizycznych dragach, gdzie niemal wszystko jest możliwe. Poza może leciutkim obniżeniem lotów jakoś w przeciągu ostatnich kilku epizodów, kiedy wpadło parę wątków niewiele wnoszących do fabuły, w zasadzie nie potrafię dostrzec jakichś istotnejszych wad. I, szczerze mówiąc, nawet nie chcę. Wolę po prostu zachwycać się tym wybitnym serialem i co jakiś czas na nowo odkrywać w nim coś ciekawego. Aż strach pomyśleć, co może przynieść już oficjalnie zapowiedziana trzecia odsłona.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe FOX