Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Stranger Things - recenzja sezonu 5b! Czy to aby na pewno ten serial?

Autor: Mikołaj Lipkowski
27 grudnia 2025
Stranger Things - recenzja sezonu 5b! Czy to aby na pewno ten serial?

Wszyscy czekaliśmy na drugą część finałowego sezonu Stranger Things jak na szpilkach. Gdy Netflix udostępnił ją w drugi dzień świąt, jasne było, że nie dostaniemy klasycznego prezentu pod choinkę - raczej coś, co miało domknąć dekadę emocji, wspomnień i popkulturowej mitologii. Po pierwszej części, będącej emocjonalną bombą zakończoną gigantycznym cliffhangerem, spodziewałem się kulminacji. Tymczasem dostałem coś, co sprawia wrażenie nerwowego sprzątania wątków ciągnących się jeszcze od 2017 roku, czyli od drugiego sezonu. Jak do tego doszło? Nie wiem.

Druga część finału nie wywołała już tego samego poruszenia co pierwsza. W listopadzie serwery Netflixa padały, Internet tonął w zachwytach, a ja sam - w swojej pierwszej recenzji - podchodziłem do piątego sezonu z autentycznym entuzjazmem. Dziś mam wrażenie, że coś się wykoleiło. Jakby bracia Duffer zgubili gdzieś swój instynkt narracyjny albo jakby Netflix zbyt mocno mieszał przy produkcyjnym kotle.

Nie zamierzam jednak iść w stronę taniego narzekania na platformę - zawsze irytowali mnie samozwańczy „obrońcy kina”, którzy niezależnie od jakości dzieła rzucają te same żarty o „poprawności”, orientacji bohaterów i spiskach branży. Nie o to tu chodzi. Problemem jest forma, w jakiej podano nam drugą część piątego sezonu. Jest ona po prostu koślawa. Narracja gubi tempo, napięcie się rozprasza, a świat, który powinien walić się w posadach, zaczyna przypominać scenariuszowy chaos.

Bo spójrzmy: świat się kończy. Holly ucieka przed Vecną przy wsparciu Max. Część bohaterów utknęła po Drugiej Stronie, inni próbują ratować dzieci, którym Vecna mąci w głowach. I zamiast skupić się na tym - na eskalacji zagrożenia, na konsekwencjach, na grozie - twórcy decydują się domykać wątki sprzed kilku sezonów. Efekt? Finał traci impet. Zamiast solidnego, domowego kotleta — dostajemy wysuszone mięso w cienkiej panierce, przykryte rozgotowanymi ziemniakami.

Bardzo trafnie ujął to Konrad Stawiński: to trochę tak, jakby w Avengers: Koniec gry nagle poświęcić istotny czas córce Ant-Mana i temu szczurowi z furgonetki Scotta Langa. 

Nie tego oczekuję od finału największego serialu Netflixa.

Problemów jest więcej. Serial serwuje kilka zupełnie absurdalnych rozwiązań fabularnych - sceny, w których bohaterowie powinni zginąć natychmiast, a wychodzą z opresji bez najmniejszego zadrapania. Pseudoemocjonalne rozstanie Nancy i Jonathana, które wygląda raczej jak scenariuszowe przeciąganie liny niż prawdziwa decyzja. W Internecie mogliśmy przeczytać, że tylko bracia Dufferowie odebrali to jako rozstanie i nikt inny tego nie poczuł. To wszystko wygląda jakby twórcy bali się dokręcić śrubę. Jakby bali się kogoś naprawdę poświęcić. A przecież emocje nie rodzą się wyłącznie z cliffhangerów. Rodzą się z konsekwencji. Najbardziej obawiam się tego, że dwugodzinny finał pójdzie tą samą drogą: zamiast precyzyjnej kulminacji dostaniemy nerwowe „odhaczanie” punktów, tylko w przyspieszonym tempie. I że wszystko, co teraz się rozwleka, zostanie wtedy zamknięte w kilku schematycznych scenach.

Nie znaczy to jednak, że druga część nie ma swoich momentów. Dwa z nich zasługują na wyraźną pochwałę. Pierwszy to kulminacja relacji Steve’a i Dustina. Ich przyjaźń od lat jest jednym z emocjonalnych filarów serialu, a tutaj dostaje moment prawdziwego katharsis. Dustin wyrzuca z siebie żal, poczucie straty, niewypowiedziane emocje po śmierci Eddiego. Steve z kolei nie potrafi ukryć zazdrości i bezsilności. To działa. To wzrusza.

Drugim elementem jest viralowy monolog Willa - scena ważna, symboliczna, długo wyczekiwana. I tu mam rozdarte serce. Z jednej strony: treściowo to bardzo mocny moment. Z drugiej - inscenizacyjnie kompletnie nietrafiony. Zamiast intymności dostajemy ją z rozmachem godnym karnawału w Rio. Bohaterowie się spieszą, świat się wali, a monolog ciągnie się w nieskończoność. Ta scena powinna być szeptem, a została krzykiem.

Piszę to wszystko z autentycznym bólem. Stranger Things to dla mnie coś więcej niż serial. Jestem fanem do przesady - mam koszulki, bluzy, kubki, skarpety, figurki, nawet nieszczęsne Kinder Joy z Funko Popami. Każdy zdroworozsądkowy człowiek powiedziałby, że to obsesja. I być może miałby rację. Dlatego właśnie druga część finału smakuje jak policzek wymierzony z liścia, a nie przytulenie po rozstaniu.

Czuć wagę. Czuć emocje. Ale brakuje esencji i tempa. A bez nich nawet największa legenda zaczyna chwiać się w posadach. Mam ogromną nadzieję, że bracia Duffer dotrzymają słowa i nie dostaniemy drugiej Gry o tron. Bo tego moje serce by nie wytrzymało. Nie oglądało mi się tego źle. Ale to nie jest poziom godny finału. Danie temu serialowi poniżej 85/100 to bardzo nieska ocena. 

PS. Otrzymacie ode mnie jeszcze dwie recenzje. Recenzję finału i pełnego sezonu, do której usiąde po obejrzeniu całego piątego sezonu raz jeszcze, w całości bez miesięcznej przerwy. Strasznie to wszystko pogmatwane, a takie pożegnanie trzeba zrobić naprawdę ze sporym impetem. 

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.