Mimo iż z romansami nie jest mi po drodze, tak Eternal mnie zachęcił swoją oryginalnością - zwłaszcza, że to produkcja skandynawska, a do takowych mam słabość. I seansu nie żałuję ani trochę, gdyż dało mi to natchnienie do wewnętrznych przemyśleń co do ludzkiej egzystencji i relacji między ludzkich. Tylko zrodziło się pytanie - czy ja na pewno obejrzałem tytuł, który jest dobry?
Eternal skupia się na historii Eliasa i Anity – para poznaje się podczas jednego wypadu do klubu. Oboje są młodzi – Anita studiuje muzykę, natomiast Elias zajmuje się ochroną środowiska. Z czasem zakochują się w sobie. Relacja trwa w najlepsze, aż w końcu nadciągają nad nich ciemne chmury. W tak zwanym międzyczasie dochodzi do trzęsienia ziemi, które powoduje tajemnicze pęknięcie na dnie oceanu. Elias postanawia poświęcić swoje życie miłosne pracy, lecz z czasem ścieżki naszych bohaterów ponownie się przecinają.
Pierwsze minuty filmu mogą Was zrazić. Tytuł nie oddaje tego, czym jest. Wszystko zaczyna się na dyskotece, po czym akcja przenosi się do mieszkania jednego z bohaterów. Dialogi są tam drętwe i dziecinne, jakby napisał je napalony gimnazjalista, czego przykładem są zalotne teksty o szparze. Jednak ten początek jest ważny. Pozwala nam poznać Anitę i Eliasa. Początkowa Anita jest swawolnym duchem, któremu niestraszna przyszłość, a Elias to ten opanowany i spokojny. Z czasem dochodzi do wydarzenia, którego nie chcę zdradzać, aby nie spoilerować, które zmienia naszych bohaterów o 180 stopni. Totalnie irytującym jest Elias – człowiek, dla którego praca jest ważniejsza niż rodzina. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć zachowań osób, które stawiają wyżej pieniądze i karierę niż bliskich i ich szczęście. Jest to dla mnie płytkie. Tak jak Anita wstępnie doprowadzała mnie do białej gorączki, tak role się później odwróciły. Kibicowałem Anicie. Chciałem jej szczęścia, uśmiechu, by nie przepadła przez Eliasa.
Nie rozumiem jednak wplecenia wątku science fiction w filmie. Odnosi się on do tej wyrwy na dnie oceanu, która ma jakieś magiczne moce. Wątek ten w żadnym stopniu nie jest potrzebny widzom i jedynie psuje odbiór seansu (kto obejrzy, ten zrozumie, o co mi chodzi). To właśnie ta przyziemna historia jest całą esencją filmu, mimo iż momentami przypomina harlekin. Jest naiwna, ale urocza w swoim rodzaju. Jest piękna, lecz zarazem toksyczna. Dodatkowo przedstawia poważny motyw, jakim są dylematy życiowe, a konkretnie bardzo popularna ostatnimi czasy aborcja. Nie chcę wchodzić na grunt polityczny w tej recenzji, gdyż nie o to w tym chodzi. Eternal jednak nieco kieruje nas w stronę pewnej strony politycznej – przynajmniej ja miałem takie wrażenie.
Teraz jednak odpowiedzmy sobie na pytanie – czy Eternal jest złym filmem? Nie. To naprawdę fascynująca historia miłości, która została rozdzielona. Mimo bardzo irytującego głównego bohatera, Simon Sears stara się przyciągnąć widza i tchnąć ducha w swoją postać. Podobnie jest z Nanną Øland Fabricius, która skradła moje serce przez cały seans. Jest piękna, charyzmatyczna i silna. Takich kobiet oczekuję w filmach. Pokazujmy silne kobiety, które nie są pozbawione słabości, bo każdy jakąś ma. Nie traćmy wiary i nadziei, bo kiedyś nadejdzie lepsze.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.