Bartosz M. Kowalski debiutował Placem zabaw, kontrowersyjnym dramatem społecznym o przemocy wśród dzieci i młodzieży szkolnej, który wzbudzał oburzenie dosłownością i obrazowością scen, a w szczególności tej finałowej. Następnie wybrał ścieżkę pioniera współczesnego polskiego horroru. Tworzył pastiszowe slashery (seria W lesie dziś nie zaśnie nikt), bawił się konwencjami kina grozy, kryminału i czarnej komedii w Ostatniej wieczerzy, by potem zrealizować unikalną jak na polskie kino Ciszę nocną, metaforyczny horror o starości i mierzeniu się z bliskością śmierci. W swoim najnowszym filmie - 13 dni do wakacji - polski reżyser postanowił pokazać, że pozostaje w tej swojej “poważnej erze”. Oraz że wciąż żyją w nim dwa wilki. Zarówno ten z artystyczny z czasu debiutu filmowego, jak i ten drugi, który lubi kino gatunkowe.
Fabularnie 13 dni do wakacji jest dla recenzentów niczym gra saper. Pole minowe. Pozostając przy ogółach, film zaczyna się niczym slasher. Długa scena. Późna noc. Bezdomnego dopada zamaskowany zabójca. Potem scenopisarska wajcha przekierowuje film w dramat małolata, który jest prześladowany w szkole, a w domu nieszczęśliwy. By następnie przejść do sedna dla horroromaniaków, czyli wolnej chaty, imprezy nastolatków i nocnej walki, aby przetrwać do świtu. A całość zakończyć finałowym twistem, który zapewne będzie polaryzował publiczność. Ale do tego Bartosz M. Kowalski już zdążył przyzwyczaić widzów.
Oglądając 13 dni do wakacji dopadło mnie deja vu. Nowy film Kowalskiego ogląda się właściwie jak duchowy sequel Placu Zabaw, tylko w innej formie i innym gatunku. Tak jakby polski reżyser chciał sprawdzić widownię. Czy drugi raz uzyska ten sam efekt, ale przy pomocy innej konwencji? Czy gatunek pozwala na więcej i jest bardziej akceptowalny, gdy chodzi o obrazowanie przemocy i zła?
I byłaby w tym pewna artystyczna przewrotność czy rodzaj trollingu, gdyby nie to, że dominująca część gatunkowa zawodzi. Przede wszystkim mamy “pierwszy polski home invasion”, który bierze zbyt poważnie to, że jest “pierwszy”, a zapomina, że mamy już 2025 rok, a podgatunek rozwijał się od kilku dekad. Taką kolejną próbę “po bożemu” dałoby się wybaczyć, gdyby oferowała coś więcej w sferze realizacyjnej. Tak niestety w 13 dniach do wakacji nie jest. Jeśli ktoś liczył na kreatywne wykorzystanie zamkniętej przestrzeni związanej z technologicznym lockdownem, nieustannej klaustrofobicznej atmosfery osaczenia ze strony mordercy, wciągające inscenizacje scen gry “w kotka i myszkę” między łowcą i ofiarami, igraniem z widzem i wzajemnymi podejrzewaniem się bohaterów jak w Krzyku czy ciekawe momenty zabójstw, to wyjdzie z seansu raczej rozczarowany. Kowalskiego w ogóle nie interesuje uatrakcyjnianie filmu, a segment ten oparty jest w ogromnej mierze o powtarzalny schemat, w którym to po pełnych emocji i wulgaryzmów rozmowach w grupie nagle jedna z postaci postanawia się oddalić, by zostać błyskawicznie zabita. Bez epatowania ujęciami z gore i chwaleniem się charakteryzacją. I tak w aż do finałowej trójki. Plus, że nikt z nastolatków nie okazuje się nagle super wojownikiem.
Ożywienie wprowadza dopiero szokujący twist prowadzący do okrutnego i przeznaczonego dla osób o mocnych nerwach finału. Twist działa, bo wprowadza drastyczną woltę w zrodzonym w międzyczasie emocjonalnym kręgosłupie historii, ale i z którym mam problem, bo oparty jest na wątłych podstawach, a właściwie na jednej i ambiwalentnie przedstawionej scenie, co pewien sposób odbiera mu wiarygodność. Mimo wszystko, 13 dni do wakacji zmienia się wtedy w kolejny po Placu zabaw artystyczny krzyk bezsilności i rozpaczy Kowalskiego wobec bezsensownego zła i przemocy. Nie tylko wobec ludzi, ale i zwierząt, bo wcześniej giną tu również pies czy ptaki po wystrzeleniu fajerwerków.
Kowalskiego nie interesuje też odpowiadanie na pytanie “dlaczego?”. Raz ustami jednego z bohaterów pyta: “czy wyglądam na seryjnego zabójcę?”. Innym razem ofiara słyszy, że to nie jest personalne i nie “o nią chodzi”. Przez cały film rozrzucane są różne tropy i motywy znane z innych filmów czy publicystycznych tez. Pojawiają się więc brutalne gry komputerowe, fascynacje horrorami (jedna z postaci nosi koszulkę niczym Freddy Kruger) czy mordercami, prześladowania w szkole, błędy wychowawcze, rozbite rodziny, frustracja, samotność, szukanie medialnego rozgłosu i sławy, incelstwo, złamane nastoletnie serca, alkohol i narkotyki, niedziałająca opieka psychologiczna ze strony państwa. Znaczenia nie ma też status majątkowy. Miejscem zbrodni może być willa bogaczy i technologiczna forteca, ale też zwykły dom jednorodzinny szkolnego woźnego czy okoliczny park lub ulica.
Kowalski nie buduje również postaci, którym można byłoby kibicować w walce o życie. Postaci są albo antypatyczne albo zbudowane z stereotypów. W chwilach, gdy można byłoby je bliżej poznać, to reżysera bardziej interesują montażowe sekwencje zabaw i imprezy. A potem już nie ma na to czasu, bo służą za mięso armatnie. Z tego powodu też ciężko kogokolwiek chwalić za kreacje aktorskie, bo to nie one miały tu zapadać w pamięć i nie wychodzą poza ramy konwencji kina grozy. Natomiast najbardziej w pamięć zapada Olga Rayska, która ekranowym magnetyzmem i wytwarzaną aurą kradła sceny wprowadzając do filmu intensywność i dawkę desperackiego obłąkania.
Pewne jest, że 13 dni do wakacji nie pozostawi widzów po seansie obojętnymi. Niestety nie przybliży też do oderwania od “polskiego horroru” łatki niezbyt dobrego kina.
Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18