Seria Jurassic World z powodzeniem już od dekady testuje tezę, czy to prawda, że ludziom nigdy nie znudzą się dinozaury. Powrót z 2015 roku był finansowo spektakularny i od tego czasu to wbijane na konto Universalu kolejne miliardy zdają się być jedynymi argumentami za przedłużaniem tej serii. Bo choć zarówno Upadłe królestwo jak i przede wszystkim fatalne Dominium nie miały zbyt dobrej, eufemistycznie mówiąc, prasy, do miliarda dolarów, z mniejszymi lub większymi problemami, się doczłapali. Dlatego też pozujący na wielkie zamknięcie trzeci film z serii z końcówką World jest kontynuowany ledwie trzy lata później.
Nie wiem jednak, czy kontynuowany to dobre słowo, wszak Odrodzenie jest pierwszą od 32 lat w całej serii produkcją, która nie bierze żadnej występującej wcześniej postaci. Ani Sama Neilla, ani Goldbluma, ani nawet Chrisa Pratta z Bryce Dallas Howard. Że nie korzysta z dziedzictwa wszystkich filmów o ponownym współistnieniu dinozaurów z ludźmi powiedzieć się już jednak nie da. To kolejna przejażdżka po scenach sklejonych z wcześniejszych części – tylko w odświeżonej wersji. Niestety nie prezentuje sobą nic, co sprawiałoby, że można mówić o wtłoczonej nowej krwi.
Zapewne ważnym punktem blockbusterowego procesu powstawania jest negocjowanie z gwiazdami filmu gaż za udział. Garethowi Edwardsowi i spółce ten moment musiał zapaść w pamięć, ponieważ to od niego zaczął swój film. Pierwsze sceny to właśnie takie pertraktacje, w których ustalamy, za ile nowe gwiazdy, Scarlett Johansson i Mahershala Ali zechcą wpaść na wyspę odizolowanych już dinozaurów. Są co prawda na wolności takie, które potrafią zaplątać się w przęsła mostów na Manhattanie, ale pewna korporacja farmaceutyczna ustami niejakiego Marca Krebsa namawia na eskapadę tam, gdzie bardziej dziko i groźnie. Scenariusz próbuje zarysować moralny kręgosłup postaci, odwołując się do ich przeszłości, ale gdy w grę wchodzą grube miliony – nielegalna misja nagle staje się kusząca. Ludzi do kolejnego udania się tam, skąd wrócić jest już sukcesem mamy, czas ruszać.
Zamiast od razu wylądować wśród dzikiej i zasiedlonej przez olbrzymie gady przyrody, film ma jeszcze jedną fabularną decyzję, która akurat wydaje się odważna i z perspektywy czasu uzasadniona. Akcja na chwilę zwalnia i pokazuje rodzinkę w niewielkiej łodzi na otwartym morzu. Gdy ich środek transportu zostaje zaatakowany przez ogromne pływające monstrum i po sygnale czekają na pomoc, scenariusz zgrabnie łączy ich przyziemne problemy z resztą bohaterów. Jednocześnie pikanterii dodaje fakt, że misja tych, którzy pędzą na zakazaną wyspę po lek, polega na tym, aby zdobyć materiał genetyczny od dinozaurów zarówno żyjących w wodzie, na lądzie, jak i latających. To szybko, właściwie zanim dotrzemy do wyspy, rozpoczyna nam ekranowe emocje. Sekwencja na morzu, której fragmenty widać w trailerach, jest najlepszym, co Odrodzenie ma do zaproponowania.
Pozostała część filmu to już znane klisze, żeby nie powiedzieć powtórki. Wiele razy w serii zdarzało się już tak, że pojedyncze sceny były wręcz kalkami z wcześniejszych, tutaj nie jest inaczej. Czasem oglądając ma się wrażenie, że w kwestiach parku jurajskiego i tego, co chcą z nim zrobić źli ludzie, czy to naukowcy czy farmaceuci, nie da się wymyślić nic nowego. Dlatego też, mimo vibe’u próby zrobienia czegoś nowego, w żadnym momencie nie mamy wrażenia, że to się rzeczywiście dzieje. Gareth Edwards jawił się jako człowiek, który jest w stanie nadać blockbusterowi autorski sznyt. W żadnym wypadku, czy to po Łotrze 1, czy Godzilli, czy przede wszystkim nieudanym, acz ciekawym Twórcy nie myślałem o nim jako hollywoodzkim rzemieślniku, który ma tylko nie przeszkadzać. Nowy Jurassic World sprawia jednak wrażenie bycia wyreżyserowanym dokładnie przez kogoś takiego.
Od pierwszej sceny przedstawia nam się również nowego z największych, jakie mają rządzić dinoświatem w tym filmie. Kolejne monstrum i dinozaura, którego będzie się tyczyć kulminacja. O nim też chciałbym powiedzieć, bo ładnie oddaje to samo wzruszenie ramionami, które towarzyszy nam właściwie cały seans. D-rex ma design, jakby w jego powstanie w laboratoryjnych warunkach z jakiegoś powodu wmieszało się stano ksenomorfów. Jest paskudny, ale nie można powiedzieć, że przez to majestatyczny i straszny. Do tego przegrzane zostały sekwencje, w których. Gdy już się pojawia, to nie ma nawet okazji dobrze postraszyć, bo wszyscy dość sprawnie radzą sobie z ucieczką. Dalej nie chce spoilować, więc tu zakończę. Mimo różnych warunków i skilli bohaterów podczas jego spotkania, sceny z końcówki mocno rozczarowują.
Gdy Krebs próbuje zwerbować do swojej samobójczej misji doktora Loomisa, granego przez Jonathana Baileya (który notabene jest chyba najciekawszym bohaterem filmu), przekonuje go konstatacją, że nie można być pełnoprawnym badaczem, nie znając naturalnego środowiska dinozaurów. Bez tego, jest się tylko kiepściutkim obserwatorem, którego wpływ jest marginalny. Mam wrażenie, że zarówno w przypadku Dominium jak i tu, studio liczy, że właśnie tacy obserwatorzy wypełnią sale kinowe. To dzięki takim widzom ta od dawna przeciętna seria, mimo nieustannych wpadek, wciąż opiera się kinowemu zapomnieniu – które dawno pogrzebałoby inne franczyzy. Odrodzenie, jeśli chciałoby zostać hitem, to tylko na podobnym patencie. Wtłoczenia żadnej świeżej krwi do świata dinozaurów tu bowiem nie stwierdzono.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]