Choć Jordan Peele w niniejszym filmie pełni funkcję wyłącznie producenta, to fakt firmowania przez niego owego projektu był dla mnie szczególnym – poza ciekawym konceptem fabuły – magnesem. Amerykanin jednak usunął się w cień na rzecz Deva Patela, dla którego Monkey Man jest pełnometrażowym reżyserskim debiutem. Życzę każdemu podejmującemu się tego fachu, żeby startował tak, jak on.
Kid (Patel) w dzieciństwie przeżył wielką tragedię. Wyrzuty sumienia i ówczesną bezsilność przekuwa na regularny ból – szczególnie ten fizyczny, którego doświadcza, walcząc w obskurnym ringu ku uciesze gawiedzi i dając się okładać za pieniądze. Hodowaną w sobie złość przekuwa na zręczny plan, polegający na dostaniu się do środowiska lokalnych elit, które tworzą m.in. ludzie odpowiedzialni za wyrządzone bohaterowi krzywdy.
Piastowanie funkcji reżysera, scenarzysty i aktora nie jest z góry skazane na porażkę, ale zawsze obarczone jest ryzykiem. Gdy do tego dokłada się debiut w tej pierwszej funkcji, całość jawi się jako niezwykle szalony pomysł. W tym roku już gdzieś to widziałem – a dokładniej w Horyzoncie Kevina Costnera. Oczywiście ciężko szukać bezpośrednich paraleli, ale paradoksalnie te produkcje łączy więcej, niż się wydaje. Najważniejszym aspektem tego podobieństwa jest bijąca do filmu i historii, którą opowiada, absolutna pasja.
Patelowi-reżyserowi jednak o niebo lepiej idzie przyglądanie się jednostkom i strukturom społecznym, w których żyją. Szczególnie zwraca uwagę na Indie jako na kraj różnych religii i wyznawanych bogów. Sama kwestia wyznań i związanych z nimi postaw stanowi zresztą fundament Monkey Mana. Tytułowy bohater od dzieciństwa wierzy w Harumana – małpiego króla, który stoczył walkę z bogami. Po nitce do kłębka Kid, niczym superheros, którego ciało było wręcz torturowane i okładane z wielką brutalnością ostatecznie dojrzewa, by z legendy której się uczył, zrobić użytek.
Zanim jednak do tego dojdzie, Patel przeprowadzi nas przez najmroczniejsze zakamarki uderzająco rozwarstwionych społecznie Indii, w których ubóstwo, eksmisje i marne życie na ulicy przeplata się z wyzyskiem, bardzo szerokimi wpływami polityczno-religijnymi, rozpustnymi elitami. Niemoralne interesy, handel ludźmi czy styczność z narkotykami jest codziennością. Reżyser nie widzi lekarstwa ani szansy na kompromis – albo ciemność, albo rewolucja, która obudzi społeczeństwo i zapali światło nadziei. Kid jest postacią, którą scenariusz doskonale buduje i przygotowuje do tej funkcji. Dostajemy powoli zlepiające się w całość fragmenty przeszłości, retrospekcje, wyjaśniające ciężar z jakim bohater musiał się zmierzyć i nosić w sobie przez długi czas. Wątek klasztorny dobrze to wszystko uzupełnia, jest czymś na kształt ostatecznego namaszczenia Kida na wojownika, który nabyty przez lata ból ma oddać oprawcom, na czele z szefem policji Raną oraz Babą Shaktim – duchowym przywódcą rozszerzającym swoje polityczne wpływy.
Monkey Man bywa określany w przestrzeni publicznej hinduskim Johnem Wickiem. Nie bez przyczyny, film Patela jest bowiem efektownym, doskonale zainscenizowanym kinem akcji. Sekwencje bijatyk i ucieczek z udziałem bohatera są bardzo dynamiczne, bolesne dla oczu, a znakomita operatorska robota tylko potęguje immersję obrazu. Na poziomie emocjonalnym owe sceny również są piekielnie wiarygodne – protagonista nie wyładowuje swojego gniewu na przypadkowych ludziach – jego niszczycielski plan obejmuje tych, którzy go skrzywdzili i tych, którzy ich chronią lub przeszkadzają w nadchodzącej zemście. Choć kino kopane zawsze stoi choć minimalnym nadwyrężeniem logiki, w Monkey Manie w każdym uderzeniu czuć żywe emocje.
A to wszystko dzięki Devowi Patelowi, który jako reżyser doskonale łączy brutalne, intensywne kino akcji z religijno-baśniowym aspektem, nadającym Monkey Manowi formę wciągającej bez reszty przypowieści. Patel równie fenomenalnie wypada jako aktor – jest mścicielem z przejrzystą i wiarygodną motywacją. To bardzo wymagająca i psychicznie, i fizycznie kreacja – w tym drugim przypadku warto wspomnieć, że w trakcie kręcenia jednej ze scen kaskaderskich aktor złamał rękę. Nie jest to bynajmniej pochwała „zagrywania się na śmierć”, ale anegdota, która tylko potwierdza zaangażowanie i chęć jak najlepszego oddania bohatera. Autorskie kino w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Trzeba jeszcze na chwilę wrócić do kwestii wizualnych filmu, stojących na wysokim poziomie. Skomplikowane sekwencje walki, bardzo dynamiczne prowadzenie kamery, czarno-czerwona kolorystyka, światła, cienie, oświetlenie, intensywny montaż. Nie ma czasu na oddech, ale biorąc pod uwagę temperaturę historii Monkey Mana i brud rzeczywistości w jakiej jego bohater się obraca, nie jest to wada. Wiemy bowiem, że nigdzie nie czeka na niego nic przyjemnego, dającego ukojenie.
W odbiorze filmu osobiście nie przeszkadza mi fakt, że poza tragiczną przeszłością i buzującą zemstą nie wiemy wiele więcej niż to. Koncepcja anonimowego i żyjącego wiele lat na społecznym marginesie mściciela, sprawnie podbudowana wątkami kulturowymi i politycznymi, jest dla mnie wystarczająca i po prostu kompletna. Dev Patel w każdym elemencie swojej potrójnej roli spełnia się widowiskowo. Monkey Man to fenomenalne, znakomicie i wielopoziomowo zarysowane kino akcji, głębokie i świetne doświadczenie.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.