W przypadku Love Lies Bleeding można powiedzieć, że reżyserka w zapamiętaniu i szalonym tangu wśród wystrzałów i intryg, strzela w kolano samej sobie. Trudno bowiem znaleźć balans w niekończących się (i z reguły niezbyt trafionych) pomysłach realizacyjnych, przez co odbiór filmu przypomina bardziej wyliczankę potknięć i niejasności, choć ubranych w kreatywny mafijno-ejtisowy kubraczek. Ale od początku.
Główna bohaterka, Lou (Kristen Stewart), pracująca na siłowni ojca, podczas kolejnego takiego samego wieczoru w pracy poznaje kulturystkę Jackie (Katy O’Brian), zmierzającą do Las Vegas, by zrealizować swoje sportowe marzenia. Pomiędzy bohaterkami szybko nawiązuje się intensywna relacja, głównie seksualna, powoli przeradzająca się w poważne uczucie. W gruncie rzeczy to właśnie ono, a także troska połączona z żądzą zemsty (a to wszystko na sterydach) prowadzi do eskalacji przemocy, która antagonistkom dość prędko wymyka się spod kontroli.
Choć o Love Lies Bleeding trudno napisać, że jest to konsekwentne i spójne dzieło, nie można odmówić mu intrygującego początku, w którym reżyserka łączy ejtisową taneczność z drapieżną tajemnicą wyjętą rodem z Zagubionej autostrady Davida Lyncha. Glass, operując kiczem i abstrakcją, maluje mięsisty portret obskurnych przedmieść amerykańskiego miasta X, już na wstępie pokazując widzom, w jakim środowisku wychowały się i żyją bohaterki, co z kolei pozostaje nie bez znaczenia dla ich dalszych wyborów. Przede wszystkim jednak - widzimy rozwój szalonego i spontanicznego uczucia otoczonego przez prymitywność i przemoc, w pewnym sensie uczucia wiele z tej prymitywności i brutalności czerpiącego. I to właśnie te podwaliny, które wręcz brawurowo stawia w pierwszym akcie reżyserka, mają pozwolić nam zrozumieć późniejsze wydarzenia. Problem w tym, że tak nie jest.
Drugi i trzeci akt, w których Lou i Jackie zmuszone są do stawienia czoła konsekwencjom fali przemocy, którą same wywołały, to jazda bez trzymanki, ale też bez ładu i składu. Decyzje przez nie podejmowane, rozwiązania reżyserskie i ogólne wrażenie o filmie, które pozostaje w widzu po seansie, przypominają mokry sen M. Night Shyamalana, czyli w skrócie - za dużo, nieciekawie i właściwie to po co. Reżyserka próbuje na siłę połączyć elementy dramatu rodzinnego (nieumiejętnie nawiązującego do relacji Michaela Corleone z Donem Vito, znanych z klasyka F.F. Coppoli) z kinem zemsty, otaczając to płaszczem uzależnienia, które w tym przypadku pasuje do tej historii tak, jak Oscar do gry aktorskiej Kristen Stewart. W rezultacie drapieżny romans z giwerami i mafią w tle rozwadnia się na „tele-duperele” o wszystkim i niczym jednocześnie.
Ostatecznie Love Lies Bleeding to w krytycznym oku słodko-gorzka próba w autorskie kino „po bandzie”, skierowane dla wszystkich głodnych wrażeń i prostej rozrywki. Jednak w tym przypadku Rose Glass daleko jest do takich filmów jak Kaskader, Palm Springs czy nawet naszego rodzimego W lesie dziś nie zaśnie nikt 2. Zgrabnie budowany świat i klimat zostają błyskawicznie przygniecione wielowątkowością i zwyczajnym przekombinowaniem, przez co fabuła, mimo że wypełniona po brzegi akcją i przesadą, w pewnym momencie zaczyna nas nudzić, zamiast dostarczać rozrywki - zaprzecza tym samym swojemu podstawowemu założeniu, a to niedobrze. Dodawszy do tego przeciętną grę aktorską Kristen Stewart (choć i tak lepszą niż przy okazji jej poprzednich filmów), całkiem ciekawie zbudowaną postać Katy O’Brian i przeszarżowanego Eda Harrisa w roli ojca głównej bohaterki, dostajemy przeciętniaka, po którym za kilka miesięcy wielu zapomni, a to też niedobrze.
W takim układzie Love Lies Bleeding to propozycja dobra głównie do wakacyjnego odmóżdżenia się w klimatyzowanej sali kinowej, kiedy upał nie pozwala na siedzenie w mieszkaniu. Propozycja momentami satysfakcjonująca, a momentami grzebiąca leżący w niej potencjał na pomysłowe kino, które nie bierze jeńców. No cóż, do trzech razy sztuka i może ta maksyma znajdzie swoje zastosowanie przy okazji kolejnego dzieła spod oka Rose Glass.
Premiera Love Lies Bleeding już w najbliższy piątek (02.08)!
Nie polubiłem się od razu z Kubrickiem, przez długi czas nie znałem Coppoli, Lynch z początku wydał mi się dziwny. A jednak od małego kochałem film. Tą pasją dzielę się teraz na różne sposoby, choć oficjalnie studiuję prawo, a wyżej wymienionych staruszków traktuję dziś jak duchowych przewodników. Skontaktuj się ze mną! [email protected]