Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

cinema

Smashing Machine – recenzja filmu! Chłopaki niech wiedzą, że wolno im czuć

Autor: Agata Magdalena Karasińska
15 października 2025
Smashing Machine – recenzja filmu! Chłopaki niech wiedzą, że wolno im czuć

Może i to kontrowersyjne, ale nigdy wcześniej nie widziałam filmu Benny’ego Safdiego, nie interesowałam się Markiem Kerrem i co więcej – nie przepadam za filmami sportowymi. Staram się ich unikać, bo wiem, że szanse na to, że któryś mi się spodoba, są dość niskie. A jednak – Smashing Machine naprawdę mi się podobał. 

Benny’ego Safdie możemy kojarzyć jako aktora, który pojawił się chociażby w Oppenheimerze czy Cząstkach kobiety. Fani kina mogą znać Safdiego również „zza kamery” – jako reżysera, scenarzystę, a nawet montażystę. Do tej pory jednak wszystkie jego filmy pełnometrażowe współtworzył ze swoim bratem, Joshem.  Mimo wieloletniego doświadczenia w branży filmowej Smashing Machine śmiało można określić debiutem, w końcu młodszy z braci Safdie nie jest tutaj już tylko „współ-”. To jego film. Choć w zasadzie jego i Dwayne’a Johnsona, który kradnie prawie całą uwagę. 

Safdie postanowił opowiedzieć historię Marka Kerra znanego jako tytułowy The Smashing Machine – absolutnego mistrza MMA, który niemal dosłownie miażdżył swoich przeciwników. Na szczycie swojej kariery był niczym Andrzej Gołota – „niepokonany w 28 walkach”. Smashing Machine nie skupia się jedynie na zwycięstwach Kerra. Wręcz przeciwnie – akcja filmu dzieje się pod koniec XX wieku, kiedy związany był z PRIDE Fighting Championships, nową wówczas japońską organizacją mieszanych sztuk walki. Sportowiec był królem życia i liderem swojej dyscypliny – aż w końcu przegrał. Ktoś, kto do tej pory wydawał niezniszczalny, nagle zaczął mierzyć się z kryzysem zawodowym, małżeńskim i zdrowotnym. Okazuje się, że The Smashing Machine wcale taką maszyną nigdy nie był. Kerr to przede wszystkim człowiek, który musiał walczyć nie tylko na ringu, ale przede wszystkim ze swoimi wewnętrznymi demonami. Jak każdy z nas. I o tym właśnie jest ten film.

Fot. Materiały prasowe Monolith Films

Biografie sportowe to podstępny gatunek, w którym dość łatwo można przekroczyć linię i zrobić trwającą dwie godziny fabularną rozgrywkę danej dyscypliny. Przeważnie wtedy przewracam oczami i odpadam, bo gdybym chciała obejrzeć mecz, włączyłabym sobie Eurosport. Często powstaje też druga opcja (bardziej w przypadku produkcji stricte biograficznych niekoniecznie sportowych): film–laurka. Widzowie wtedy po wyjściu z seansu mają pomyśleć sobie „wow, to był/jest naprawdę gość!”. 

Smashing Machine czegoś takiego nie robi. Film skupia się tym, co siedzi w głowie głównego bohatera – jego emocje, jego psychika. Przegrana Kerra jest jak zderzenie się ze ścianą. Musi sam nauczyć się z tym radzić, bo nikt mu wcześniej tego nie pokazał. Nie potrafi odciąć się podczas walki od swojego prywatnego życia, ucieka w narkotyki, ale przede wszystkim: czuje. Przecież jest prawdziwym i niezwyciężonym twardzielem, a nie jakimś zwykłym beksą! W Smashing Machine sport gra drugie skrzypce. Teoretycznie jest to dramat sportowy, ale w rzeczywistości bardziej psychologiczny. Uważam, że to największe zaskoczenie tego filmu, a jedocześnie jego największy plus. 

Fot. Materiały prasowe Monolith Films 

Poprzez tę emocjonalną stronę produkcji Kerr jako bohater filmu staje się przedstawicielem mężczyzn, którzy żyją w przekonaniu, że „trzeba być twardym”. Gdy w życiu pojawiają się jakieś problemy, łatwiej jest sięgnąć po używki niż po pomoc specjalistów czy nawet bliskich, a płacz to już w ogóle „coś dla miękkich”. Smashing Machine przedstawia historię Marka Kerra, a jednocześnie jest wejściem w głowę anonimowego bohatera, który może być każdym z nas. W filmie jest wiele ujęć „z ręki”, co skraca dystans między widzem a bohaterem, bo jeszcze bardziej wchodzimy wtedy w jego świat i czujemy się mu bliżsi. Mam jednak wrażenie, że Safdie czasami aż nadto skupiał się na psychice Kerra, przez co cierpiało tempo i akcja filmu. 

Dobre ukazanie emocji bohatera w filmie jest zasługą dobrze napisanej postaci, ale jeśli aktor by nie dowiózł, to „z pustego to i Salomon nie naleje”. Dlatego tutaj wielkie brawa należą się Dwayne'owi Jonhsonowi, który jest perełką, a może i nawet diamentem Smashing Machine. Aktor, który do tej pory grywał częściej mięśniaków-przystojniaków udowadnia, że w ambitniejszych i bardziej wymagających rolach nie tylko daje radę, ale robi to fenomenalnie. Już po Festiwalu w Wenecji pojawiły się głosy, że to jego „dotychczasowa rola życia”. Muszę przyznać, że to już nie jest opinia, ale po prostu fakt. 

Fot. Materiały prasowe Monolith Films 

Smashing Machine może i ma swoje gorsze chwile (szczególnie pod względem scenariusza), momentami się dłuży, ale pozostaje dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Nie oczekiwałam zbyt wiele po tym filmie, a na pewno nie aż takiego skupienia na emocjach. Dostałam dobre kino, które pokazuje sport od środka –dosłownie! Cieszę się, że nie zniechęciłam się do niego, mimo że dramat sportowy nie należy do moich ulubionych gatunków.

A na sam koniec czuję się w obowiązku zacytować Taco Hemingwaya, bo przecież: „Chłopaki też płaczą. Chłopaki niech wiedzą, że wolno im czuć”.

Więcej recenzji kinowych nowości na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.