Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Sztuka pięknego życia - recenzja filmu! Przywraca wiarę

Autor: Łukasz Kołakowski
3 stycznia 2025
Sztuka pięknego życia - recenzja filmu! Przywraca wiarę

W okresie świąteczno-noworocznym jest tak, że generalnie dość mało ludzi chodzi do kina. Od kilku lat powtarza się już więc trend, że aby przyciągnąć widzów, dystrybutorzy w porozumieniu z kinami wrzucają dużo pokazów przedpremierowych swoich nadchodzących hitów. Nie dadzą samej premiery, bo to się nie opłaca i spotka z frekwencyjną klapą, ale na stronę której z placówek nie wejdziesz, znajdziesz bilety na Kleksa, Emilię Perez, Kompletnie nieznanego, Sztukę pięknego życia etc. Mając trochę czasu, można sobie jeszcze przed sylwestrową zabawą odhaczyć wszystkie większe premiery stycznia. I przy okazji odzyskać wiarę w melodramaty. 

Bo jeśli ten gatunek lubisz, to wspomniany styczeń przynosi dwóch świetnych przedstawicieli, którzy bardzo dobrze pokazują, jak duży potencjał emocjonalny jest w tego typu historiach, nawet bardzo prostych, jeśli są dobrze zrealizowane. Dopiero co recenzowałem i chwaliłem polską Światłoczułą, która z klasą podeszła do tematu niepełnosprawności. Wcześniej jednak, ze znacznie większym rozgłosem, pojawiła się w kinach Sztuka pięknego życia. W niej natomiast jest romans dwóch bardzo gorących w ostatnich latach nazwisk (nie dlatego, że i jedno i gra w Marvelu), Florence Pugh i Andrew Garfielda. 

Andrew Garfield and Florence Pugh in 'We Live in Time.'

To po prostu romansidło, klasyczny utrzymany w bardziej poważnym tonie film o miłości. Trudno jest nawet streścić to fabularnie, tak aby wyszło interesująco. Chciałoby się teraz napisać, że na ekranie będzie biec tak, że nasi bohaterowie będą się poznawać, brnąć dalej w tej relacji i powstrzymywać wszystkie przeciwności, ale w takim zdaniu byłby już fałsz. Reżyser John Crowley, którego najpopularniejszym filmem do tej pory był obecny w sezonie nagrodowym dekadę temu, jednak teraz już trochę zapomniany Brooklyn z Saoirse Ronan, odróżnia swój film od najbardziej klasycznego melodramatu dwoma (a właściwie trzema) trickami. 

Pierwszym jest fakt, że narracja nie jest prowadzona linearnie, a sceny przeplatają się ze sobą w kolejności niezbyt chronologicznej czasowo. Pozwala to jednocześnie uzyskać formę pięknego błyszczącego pamiętnika ze związku, jak i utrzymać emocje widza cały czas na podobnym poziomie. Niby wiesz, że to wszystko dąży do kulminacji, nie masz już jednak pojęcia, jak i kiedy do niej dojdzie oraz jaka scena i z jakiego okresu ją poprzedzi. Zabieg ten fantastycznie współgra z nadaniem atmosfery piękna krótkim chwilom, co ma płynąć rwącym potokiem z przekazu filmu. Nie bez przyczyny w oryginale nazywa się on We live in time. 

Star power: Florence Pugh and Andrew Garfield in ‘We Live in Time’

Druga sprawa to to, że naszą bohaterkę trawi śmiertelna choroba. Jest to broń obosieczna, jednak dobrze wykorzystana podbija dramaturgię. Jeśli bowiem podpisany jest już wyrok śmierci, cały seans jest czasem, w którym widz musi zacząć żałować straty. To się udaje, nie tylko ze względu na dzieci i męża, ale również na karierę, marzenia i światło, które wnosi na ekran Florence Pugh. Almut, bo tak jej bohaterka się nazywa, a jeszcze to w tym tekście nie padło wie, że to już koniec będąc właściwie na początku. Jej życiorys ściera początki macierzyństwa czy wielkiej kariery z nieuniknionym końcem, a ona się stara się wyciągnąć z tej walki jak najwięcej. Jest to najsilniejsza więź, jaką tworzy z widzem, która przynajmniej mnie doprowadziła do efektu związania emocjonalnego. Zdrowy człowiek od śmiertelnie chorego różni się w końcu tym, że już wie kiedy. 

Florence i ich związek udało mi się delikatnie podsumować w poprzednim akapicie, ten więc zacznę rozważaniami na temat występu Andrew Garfielda, bo choć w takich konfrontacjach z brytyjską aktorką można zostać zdominowanym (vide Don’t worry darling i Harry Styles), on jest akurat równorzędnym partnerem. Relacja kipi czymś, co prawdopodobnie wypracowali na planie, a co czyni oglądanie tego filmu ciepłym i przyjemnym. Ma się wrażenie, że Almut i Tobias zwyczajnie uwielbiają ze sobą przebywać i każda rozłąka jest dla nich ciężarem. Dlatego właśnie znakomicie wybrzmiewają sceny erotyczne, a jeszcze bardziej te, w których dzieją się najważniejsze z ich punktu widzenia wydarzenia jak poród Almut. 

Słyszałem głosy, które zarzucają polskiemu tytułowi, że został żywcem przeniesiony z tanich sesji coachingowych. Zgodziłbym się z tym, jednak dalej jest to nazwa, która do ogólnej koncepcji mogłaby pasować. Robiłaby to w momencie, w którym film stawiałby większy akcent na malutkie wydarzenia z życia naszych bohaterów i to w nich ukazywał piękne życie i pielęgnowany, mimo że naznaczony szybkim zakończeniem związek. Tego mi brakuje, bo cały seans obserwujemy właściwie wyłącznie wydarzenia doniosłe. Poza tym to jednak melodramat, który doskonale radzi sobie z wywołaniem poruszenia. Tutaj na pierwszym miejscu jest nawet nie związek, a dwójka ludzi ich potrzeby. Bo żyją oni w czasie, który obydwoje chcą wykorzystać optymalnie. 

Sprawdź inne recenzje w Movies Room: 

Światłoczuła - recenzja nowego filmu reżysera (Nie)znajomych! Nie patrz tak na mnie!

Here. Poza czasem – recenzja filmu! Wieczny życia krąg

Better Man: Niesamowity Robbie Williams - recenzja filmu. Ballada o królu rozrywki

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

80/100
  • Świetne wykorzystanie nielinearnej narracji
  • Brak szantażu i patosu
  • Znakomita ekranowa relacja dwójki głównych aktorów
  • Dużo rozchmurzających scen
  • Mógłby położyć trochę większy akcent na rzeczy najmniejsze

Movies Room poleca