Wszystko co piękne, kiedyś się kończy. Nawet najsłynniejszy i jak dotychczas najtrwalszy bromance wśród postaci ze świata Marvela. Choć obydwie części przygód Eddiego Brocka i Venoma raczej nie są przykładami świetnego kina (choć Carnage był niewątpliwie lepszy od mizernej "jedynki"), trzecia odsłona solidnie napompowała marketingowy balon. Jak jest w rzeczywistości? Nie jest to w pełni satysfakcjonująca produkcja, ale nie ma co też stawiać na niej krzyżyka.
Życie Eddiego Brocka (Tom Hardy) stało się ciągłą ucieczką. Aktualnie jest na celowniku mediów i policji, bowiem coraz powszechna staje się wiedza o jakimś jego udziale w śmierci detektywa Mulligana (Stephen Graham). Równolegle mamy do czynienia z generałem Stricklandem (Chiwetel Ejiofor), który nadzoruje badania nad symbiontami prowadzone przez doktor Payne (Juno Temple) w słynnej, przeznaczonej do zamknięcia, strefie 51 Losy tych i innych postaci splotą się, gdy na Ziemi pojawią się tajemnicze potwory, które złowrogi Knull (Andy Serkis) wysyła po coś, co pomoże mu odzyskać wolność.
Abstrahując od wszystkich scenariuszowo-fabularnych zarzutów, z jakimi mierzyły się obie dotychczasowe części Venoma, panowała wielka zgodność: i jeden, i drugi film dostarczał fantastyczną rozrywkę, w której centrum oczywiście był Eddie i połączony z nim symbiot. Gdy się spotkali, uczyli się siebie, mieli etap zmęczonego sobą małżeństwa, ale niezmiennie byli żywymi dowodami międzygalaktycznej przyjaźni dwóch istot, które są od siebie zależne i wskoczyłyby za sobą w ogień. Reprezentantom marvelowej sekcji buddy movie należało się godne i epickie zakończenie (uwaga, w dalszej części tekstu mogą znaleźć się spoilery).
Czy to się udało? Moim zdaniem średnio. Na pewno porządnie rozegrano to fabularnie w tym sensie, że tak naprawdę Eddiego nie czeka wspaniały koniec. Prawdopodobnie mało kto się ostatecznie dowie o nim i Venomie, ich kariera Zabójczego Obrońcy ulega zakończeniu, a Brock nie będzie w panteonie sław, które ocaliły Ziemię. Jest to spójne z budowaniem głównego bohatera, który nigdy nie był typem wielkiego herosa i chciał po prostu spokoju. Mimo tego mam wrażenie, że finał Ostatniego tańca za mało oddaje atmosferę końca serii i emocjonalny “związek” obu postaci. Trochę to wygląda, jakby pod koniec widowiskowej akcji (o której zaraz) zorientowano się, że wypadałoby jakoś sklecić pożegnanie Venoma z Eddiem.
Klimat ostatniej wspólnej przygody jest też bardzo mocno zakłócony przez pomysł na fabułę filmu. Ma ona najwyraźniej wprowadzić w umysły widza świadomość o istnieniu Knulla - "ojca" symbiontów, które sprzeciwiły się jego terrorowi i zamknęły go w więzieniu. Ten jednak odzyskuje siły i wysyła swoich popleczników po klucz, którego częścią jest Venom. Koncept zaprezentowany przez Kelly Marcel (debiutującą jako reżyserka, i piszącą scenariusze do poprzednich części) moim zdaniem ma ręce i nogi, jest rozrysowany przyzwoicie. Problem jest tylko taki, że Knulla jest za mało, żeby poczuć zagrożenie z jego strony. Widać, że Ostatni taniec obliczony jest na wprowadzenie go w jakiś sposób do uniwersum, ale stawiając Venoma naprzeciw "zwykłym", tropiącym go potworom, stawka w rzeczywistości nie jest tak wysoka, jak się sugeruje poprzez zarys historii.
Jest jednak coś, co zdecydowanie i bezwzględnie temu filmowi wychodzi. Mowa tutaj o efektach specjalnych i scenach akcji. Złośliwi powiedzą, że więcej zainwestowano w CGI niż w historię. Nawet jeśli tak jest, to nie zmienia to faktu, że Ostatni taniec oglądało mi się naprawdę dobrze, zwłaszcza w przypadku scen, gdy Venom mierzy się z potworami, zmienia nosicieli oraz gdy pojawiają się kolejne symbionty. Mamy tutaj dużo efektownych walk czy zmian kształtów, a wszystko to jest przyjemne dla oka. Ze scen akcji bije spora rozrywkowość, chaos, absurd, jest mocniej, więcej i potężniej. Łatwo jest więc poczuć radochę i wciągnąć się w tę zabawę.
Król ekranu jest tylko jeden - oczywiście mowa o nikim innym, tylko o Tomie Hardym. Pomysł odseparowania Venoma od Spider-Mana wydawał mi się sporym pogwałceniem materiałów źródłowych i ideą skazaną na katastrofę, ale dzięki niezaprzeczalnej charyzmie Toma Hardy'ego udało się tchnąć w tę postać nowe życie. To najlepszy, najzabawniejszy i najbardziej rozczulający duet kumpli w MCU, którego niewątpliwie będzie brakować. Hardy znów ma widoczny na ekranie ogrom aktorskiej frajdy i jak zawsze robi co może, by podnieść poziom tego filmu.
Nie można niestety tego powiedzieć o drugim planie. Choć i tutaj znów wrogiem jest scenariusz, bo Chiwetel Ejiofor pasuje jak ulał do figury zimnego, sceptycznego wobec kosmitów generała. Ale jego przyzwoite aktorstwo to niestety za mało, żeby jakoś zaangażować się w odbiór jego postaci. Nie mówiąc już o Juno Temple i jej postać, której historia jest potwornie bezużyteczna i gdyby ją wyciąć z filmu, pewnie mało kto by to zauważył. Jedynie wątek z Rhysem Ifansem w roli hippisowskiej głowy rodziny turystów wypada tutaj jakkolwiek odświeżająco, jeśli mowa o pobocznych bohaterach.
Venom 3: Ostatni taniec to film stawiający kropkę nad i. Da się na nim dobrze bawić, jego siłą jak zwykle jest wspaniała chemia między Eddiem Brockiem a tytułowym symbiontem. Choć jako rozrywkowa buddy comedy radzi sobie wybornie, to na innych polach albo rozczarowuje, albo zwyczajnie ponosi porażkę. Mimo wszystko ciężko było nie czuć sympatii do tej serii - tym bardziej szkoda, że jej finał jest tak średni.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.