Historia stanowi swego rodzaju kontynuację wątku jednostek specjalnych tworzonych przez Amandę Waller. Po klęsce Task Force X, czyli sławnego Legionu Samobójców, wprowadza się zakaz wykorzystywania ludzkich więźniów w operacjach rządowych, co zmusza Waller do nagięcia kilku reguł. W efekcie powstaje Task Force M – drużyna złożona z potworów, której przewodzi Rick Flag Senior. Ich misją jest ochrona pokolistańskiej księżniczki Illiany przed czarodziejką Circe.
Serial od początku bawi się konwencjami gatunku. Współczesne opowieści superbohaterskie coraz częściej mierzą się ze swoimi kliszami, nierzadko zjadając przy tym własny ogon. Elementy towarzyszące zazwyczaj owej dekonstrukcji są obecne i tutaj. Przekleństwa, groteska, brutalność, duża dawka ironii. A jednak Gunn świetnie radzi sobie ze schematami. Z jednej strony, wie kiedy za nimi podążać, przez co zachowuje specyficzny dla komiksowego kina klimat. Z drugiej umie spojrzeć na nie krytycznie i zabawić się z widzem. Warto już na początku wspomnieć, że w Koszmarnym Komando nie należy doszukiwać się rewolucji. Będąc na bieżąco z akcyjniakami i przygodówkami, wiele się już widziało.
Jednak trzeba docenić serial za bycie dobrym kinem w obrębie swojego gatunku. Zręcznie korzystającym ze schematów, ale i umiejącym je wywrócić, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Przede wszystkim twórcy nie wpadają w pułapkę idealizowania antybohaterów (a nawet powiedziałabym złoczyńców), a mimo tego pozostawiają ich najciekawszymi postaciami serialu. Oglądając wywiady z Gunnem poprzedzające premierę, widać, że rozumie materiał źródłowy. Dzięki tej wiedzy umie manewrować pomiędzy zawiłym kanonem i ustalać zasady, które wzbogacą uniwersum w nowej fazie.
fot. materiały prasowe
Genialnym zagraniem było wprowadzenie nowych postaci do znanego już świata bez zbędnych wyjaśnień. Dzięki temu od razu możemy zanurzyć się w akcji. Znamy już prawa rządzące DC, jednak dopiero czeka nas poznawanie protagonistów. Z uwagi na brak uprzedniego sentymentu, widz nie ma wobec nich żadnych oczekiwań, co pozwala przyjąć z otwartą głową to, co fabuła chce nam zaproponować. Odkrywanie ich przeszłości odcinek po odcinku angażuje bardziej, niż przewidywalne intrygi spinające fabułę. Sporym zaskoczeniem był dla mnie emocjonalny wymiar tej historii. Gunn już w Strażnikach Galaktyki pokazał, że „umie w emocje”. Jednak zupełnie nie spodziewałam się, że odcinki poświęcone tak niepozornym postaciom jak Łasica (Weasle), czy G.I. Robot będą tak angażujące. Kto by pomyślał, że popłaczę się na odcinku o robocie zabijającym nazistów. Jeśli się nad tym zastanowić, Komando to zlepek indywiduów na wskroś tragicznych. Koszmarne Komando wyróżnia się tutaj na tle Legionu Samobójców, a chyba trudno tych dwóch tworów nie porównywać.
Tonacja historii jest bądź co bądź pesymistyczna. Pod żarcikami, chwytliwym soundtrackiem i krwawymi walkami, ukrywają się przejmujące wątki. Bohaterowie nie tworzą zgranej drużyny, nie mają wspólnego celu ani szans na odkupienie. To postaci złamane, zmęczone, odrzucone. Każde z nich czegoś brakuje – ciepła, akceptacji, sensu. Serial pokazuje ich tragizm bez zbędnego patosu, a jeśli ten gdzieś się pojawia, zostaje szybko ucięty. Nawet symboliczna scena odejścia w stronę słońca okazuje się być wyjątkowo gorzka.
fot. materiały prasowe
Poza historią najazdu na Pokolistan otrzymujemy jeszcze jeden motyw spinający fabułę. Są to losy The Bride (Narzeczonej). Wątek inspirowany klasyką literatury, jaką jest Frankenstein Mary Shelley, zostaje świetnie wpleciony w bieg wydarzeń i będzie przewijał się przez wszystkie siedem odcinków. W gąszczu ostatnich retelligów znanej gotyckiej powieści wybija nowa perspektywa. Gdzie leży tożsamość kobiety stworzonej, by być obiektem miłosnym dla (potwora) Frankensteina? The Bride kradnie show kiedy pojawia się na ekranie. Czy wpada w klisze kobiety kina akcyjnego? Oczywiście. Ale jest przy tym postacią pełnokrwistą, która posiada pewien urok i zachowaną psychologiczną logikę. Gunn udowadnia, że potrafi napisać świetną kobiecą postać, nadal pozostając przy komiksowej estetyce. Poza Narzeczoną Frankensteina uwagi warty jest sam Frankenstein, który również podlega ciekawej reinterpretacji. Niepozorną, a niezwykle poruszającą postacią okazuje się także Doktor Phosphorus. To właśnie jemu poświęca się jeden z mocniejszych odcinków całego serialu.
Nie wszystko jednak zagrało idealnie. Scenariusz czasem zbyt dosłownie prowadzi widza za rękę, innym razem pozostawia go z niedosytem. Czasami mamy do czynienia z wyciskaczami łez albo przewidywalnością zdarzeń. Emocjonalny szantaż bywa momentami opłacalny, czego przykładem będzie Weasle. Innym problemem jest pretekstowość głównego wątku fabularnego. Poza tym niektóre decyzje Amandy Waller bywają absurdalne z logicznego punktu widzenia i zwyczajnie komplikują sprawę. Zderzamy się także z amerykocentryzmem w obrazowaniu Pokolistanu. Jest to co najmniej dziwaczny zlepek europejskich kultur. Choć jestem przekonana, że James Gunn wie o potencjalnej problematyczności takich przedstawień i traktuje je ze zdrową dawką ironii (słowiańska etymologia cząstki pokol wskazuje na słowo piekło, a Circe szturmuje miasto z armią inceli). Mimo tych wszystkich niedociągnięć śmiem twierdzić, że angażujące historie bohaterów skutecznie rekompensują mankamenty. W końcu to Komando jest na pierwszym planie.
fot. materiały prasowe
Od strony wizualnej Koszmarne Komando prezentuje się rewelacyjnie. Animacja łączy klasyczny styl animacji DC z mocną stylizowaną kreską, zachowując przy tym komiksowy charakter. Również projekty postaci idealnie współgrają z tonem opowieści. Muzyka? To kolejny strzał w dziesiątkę. Gunn, znany z doskonałych wyborów ścieżki dźwiękowej, postawił tym razem na nietypowe brzmienia. Prym w soundtracku wiedzie Gogol Bordello – zespół łączący punk z romskimi wpływami. Doskonale oddaje klimat serialu i akompaniuje walkom. Od czasu seansu nie mogę przestać słuchać Start Wearing Purple.
Koszmarne Komando to obiecujący start dla nowego DCU. Siedem odcinków stanowi zaledwie wprowadzenie, ale już teraz widać, że Gunn ma wyczucie do tego rodzaju historii. Serial łączy humor, emocje i odrobinę szaleństwa, tworząc wybuchową mieszankę, którą ogląda się z przyjemnością. Choć w ocenie wachałam się między siódemką a ósemką, postanowiłam dać serialowy drobny kredyt zaufania. Bawiłam się przednio. Nie mogę się doczekać kolejnych misji Task Force M – przecież oni dopiero się rozkręcają.
Fanka filmów, literatury i popkultury, od małego karmiona klasykami kina przez rodziców- filmoznawców. W wolnych chwilach spędza czas na chodzeniu na koncerty, siedzi przy nowym cosplay'u lub dobrej herbacie i jeszcze lepszej książce. Miłośniczka Tolkiena i animacji wszelkiej maści.