Zybork jest takim miejscem, do którego wracasz z nutką nostalgii, ale bez większych emocji tu i teraz. Wielu pochodzących z małego miasteczka, ruszających w wir życia w dużo większym, pewnie zgodzi się ze mną, że w rodzinnych stronach często zostawia się nie tylko dobre wspomnienia i nostalgie, ale też trochę traum. Taką już w pierwszej scenie pokazuje się nam tutaj. Mikołaj w Zyborku zostawił łzy, związane z brutalnym zabójstwem dziewczyny, w której kilkanaście lat wcześniej był zakochany. Po czasie jednak wraca, jako syn marnotrawny. A zbiega się to z wydarzeniami, które mogą zmienić całe to miasto.
Poprzedni kontakt Netflixa z adaptowaniem Żulczyka był znakomity, stąd Wzgórze psów również musiało wskoczyć wysoko w rankingach oczekiwań rodzimych widzów. Tym razem za scenariusz zabrał się sam autor pierwowzoru, co dla szukających twórczego puryzmu może być wyznacznikiem jakości. Co prawda scenariusze pisarza jak do tej pory wydawały mi się nieco słabsze zarówno od jego powieści, jak i tego, co z esencji jego książki wyciągnął w Informacji zwrotnej Kacper Wysocki. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do serialu z Arkadiuszem Jakubikiem sprzed roku, z literackim oryginałem zapoznany nie jestem, więc bezpośredniego porównania nie mam. Mam jednak kilka niepokojących sygnałów.
Pierwsze dwa odcinki miałem okazję zobaczyć już przeszło miesiąc temu, na warszawskim SerialConie. Tutaj zostaje wprowadzona cała historia. Wspomniane zabójstwo sprzed lat, relacja Mikołaja jak i jego rodzeństwa z ojcem oraz ta małżeńska, z graną brawurowo (choć o tym później) przez Jaśminę Polak Justyną. Wszystko, co te dwa, nieco bardziej wprowadzające epizody chcą wykreować, opiera się na emocjach. Relacje między bohaterami są gęste i niepozbawione drugiego dna, intryga zaplatająca się coraz bardziej i domalowująca kolejne aspekty. Dzieje się wiele, twórcy ruszają mnóstwo wątków, dlatego też moje myśli kłębiły się przy tym, czy zdołamy z tym wszystkim dojść do zadowalającego końca, wszak finalnie odcinków jest tylko 5. Obawy się przy późniejszym seansie niestety potwierdziły.
Trudno jest wszystkie te zarzuty jawnie określić w recenzji bezpoilerowej. Postaram się jednak, nie zagłębiając w meandry fabuły wyjaśnić, o co mi chodzi. Wzgórze psów w wersji Netflixa i jego scenariusz to modelowy wręcz przykład chęci upieczenia zbyt wielu pieczeni na jednym ogniu. We wspomnianych premierowych epizodach wiemy, że Zybork kryje mnóstwo tajemnic. Są one uwięzione w dalekiej przeszłości, ale nie mniej jest teraźniejszych. Wątki mnożą się w rodzinie, na szczeblu polityki lokalnej, bardziej centralnej, wśród służb i związków małżeńskich. Wszystkie się zaplatają, nie ma jednak szans, aby na przestrzeni pięciu odcinków wszystkie znalazły satysfakcjonujący koniec. Zagadka niby się rozwiązuje, winni zostają znalezieni, ale nie ma tu ujścia, które powinno domknąć skrzętnie budowane relacje.
Dyskusyjne są też motywacje głównych bohaterów. Z tego co wiem, w przypadku Mikołaja to, co pcha go z powrotem do Zyborka zostało w stosunku do pierwowzoru zmienione. W powieści Mikołaj był przegranym, a w nostalgiczne rejony zaprowadziły go długi. Tutaj tego nie ma, bo jest on wziętym pisarzem, który właśnie uczynił lokalsów bohaterami swojej najnowszej powieści. Scenariusz postaci Kościukiewicza więc coś zabiera, nie dając tak naprawdę nic w zamian. Chęć pojednania z ojcem wypala się dość szybko, a potem już bohater, jak i sam aktor nie są w stanie odpowiednio zjednać sobie widza. Kościukiewicz lepiej radził sobie zawsze w dalszym planie, tutaj ewidentnie nie pociągnął. Snuje się trochę bez celu, nie do końca wie, co robić, a na sam koniec i tak dociera tam, gdzie mogliśmy się spodziewać. Trochę jednak mimochodem.
Lepiej radzi sobie pozostała dwójka głównych bohaterów, czyli Justyna i Tomasz. Tutaj drogi postępowania są bardziej klarowne, a i czuć zapał do działania. Jaśmina Polak i Robert Więckiewicz są najmocniejszymi punktami tej obsady. Wszystko, co kazało mi wątpić w postać Mikołaja jako dobrze ciągnącego tę historię jest u nich. Są to dwie role utrzymane w bardzo różnym kluczu, obie jednak mają doskonałą dynamikę zarówno pomiędzy sobą, jak i z innymi postaciami. Najłatwiej jest śledzić tę historię właśnie ich oczami i emocjami. Mocną stroną scenariusza jest również fakt, że w porównaniu do Justyny Tomasz obstawia nieco inne fabularne rejony.
Podobny problem miałem z poprzednią współpracą Jacka Borcucha i Jakuba Żulczyka. Tak jak w Warszawiance, tak i tu, dobre momenty w efekcie końcowym przeplatał miszmasz zbyt wielu pomysłów, które po prostu nie miały czasu wybrzmieć na ekranie. Tutaj nadzieja na sukces była jeszcze większa, współscenarzystą i współreżyserem był przecież jeszcze Piotr Domalewski, który wątku syna martotrawnego i powrotu na stare śmieci już w swoich filmach, z powodzeniem, używał. Powinno się udać raz jeszcze, materiał ludzki i źródłowy był bowiem obiecujący. Zabrakło tylko kilku szlifów.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]