Serial Załoga rozbitków opowiada o czwórce dzieciaków w wieku szkolnym, którzy marzą o przyszłości. Część z nich pragnie wielkich zmian w swojej codzienności, czegoś wyjątkowego, prawdziwej przygody, inni z kolei chcą spokojnego życia, bez dziwnych urozmaiceń. W wyniku odkrycia tajemniczego statku, marzenie tych pierwszych zostaje spełnione, chociaż nie tak jakby sobie życzyli. Czy uda im się wrócić do domu, a może już na zawsze będą się błąkać po Odległej Galaktyce?
fot. kadr z serialu Załoga rozbitków
Od pierwszych scen bohaterowie zaczynają nam się zarysowywać kolorowymi i wyrazistymi kredkami. Tak jak wspomniałem w poprzednim akapicie, każdy z nich o czymś marzy, tak jak i każdy nas marzył w dzieciństwie (a może i nadal to robi). Co ciekawe te sny na jawie nie są tak odległe od naszych, bowiem czy my sami kiedyś nie myśleliśmy o zostaniu Jedi? Inni bohaterowie, chcą uciec od oczekiwań swoich rodziców, od rutyny codziennego życia. Są też i ci, co podążają za resztą, chociaż sami tego nie chcą. Pragną spokoju i zostania w tych ramach narzuconych przez społeczeństwo. I to jest właśnie piękne w nowym serialu z Gwiezdnych Wojen, różnorodność — niby schematyczna, a jednak prawdziwa. Moim zdaniem wielu widzów, może bardzo łatwo odnaleźć siebie na ekranie i przypomnieć swoje własne dzieciństwo, które może nie, aż tak drastycznie, ale jednak potrafiło odmienić nasze losy, a przynajmniej było tak w naszych wyobraźniach. Nowi, młodzi bohaterowie, wkroczyli w świeżą dla nas widzów przygodę, a my bardzo chętnie chcemy za nimi podążać.
fot. kadr z serialu Załoga rozbitków
Po raz kolejny wróciliśmy do naszej ukochanej Odległej Galaktyki. Być może jest ona trochę poobijana poprzednimi słabej jakości produkcjami, być może ma pewne zadrapania, które nas cały czas uwierają, ale jednak wracamy, mając nową nadzieję. Liczymy na coś wyjątkowego, na coś, na co to Uniwersum zasługuje. Po pierwszych dwóch odcinkach uważam, że to dostaliśmy. Panowie Jon Watts i Christopher Ford, twórcy najnowszej cieszącej się uznaniem trylogii Spider-Mana wracają z czymś nowym i świeżym. Przychodzą do nas z nadzieją w rękach, że da się jeszcze to Uniwersum uratować. Wraz z nimi przybywa młoda obsada, która po pierwszych odcinkach pozwala mi wierzyć, że mimo swojego wieku (bo nie braku doświadczenia, np.: Ryan Kiera Armstrong — American Horror Story: Podwójny seans, Sztuka ścigania się w deszczu) jest w stanie to udźwignąć. Z kolei dla bardziej wymagających, jest jeszcze Jude Law, który na razie co prawda leciutko tylko ołóweczkiem zarysował swoją obecność, ale wiemy, że za chwilę najprawdopodobniej, poprawi to grubym markerem.
fot. kadr z serialu Załoga rozbitków
Wiem, że tym serialem wkraczamy na grząski grunt, bowiem wielu zastanawia się: czy to na pewno są Gwiezdne Wojny? A no tak są. Produkcje ze Star Wars nie potrzebują na pierwszym planie członków Zakonu Jedi, ani reprezentantów tej drugiej strony. Jak dobrze wiemy po Mandalorianinie, to Odległa Galaktyka bardzo dobrze sobie radzi również bez nich. Dodatkowo do stworzenia jakościowej produkcji niepotrzebne są takie ugrupowania jak Sojusz Rebeliantów, Imperium Galaktyczne czy jeszcze jedna bardzo ceniona, DOBRZE NAM ZNANI BOHATEROWIE. W Gwiezdnych Wojnach potrzebujemy świeżości i to nawet takiej, która zejdzie nieco z klasycznej ścieżki. To jest wielkie Uniwersum, jak wspomniałem na początku i mam nadzieję, że Załoga rozbitków pozwoli to ukazać i przekona wątpiących. Mamy tutaj nowy świat, nową planetę, przez kilkadziesiąt minut ukazane również przyziemne życie zwykłych mieszkańców Galaktyki. I to jest właśnie piękne. Dodatkowo gdzieś tam przeplata się wątek czegoś większego, a także niejednokrotnie przypomina nam się, że są to Star Warsy. Istotne jednak, że nie jest to wszystko na pierwszym planie, nie rzuca nam się tym w twarz. I ja to kupuję.
fot. kadr z serialu Załoga rozbitków
W pierwszym odcinku akcja zawiązuje się powoli, a świat Star Wars rozbudowuje się o kolejne klocki. Bohaterom akompaniuje przy tym ciekawa gra kamery, a także światła. Widzimy ponowne zastosowanie technologii znanej nam z Mandalorianina, czyli ekranów LEDowych (wirtualnej scenografii). Oprócz tego, towarzyszy nam coś jeszcze, momentami niezauważalna — ale bardzo istotne zwłaszcza w tym świecie — muzyka. Autorem ścieżki dźwiękowej jest Mick Giacchino, syn Michaela Giacchino, kompozytora znanego, chociażby ze swojego wyjątkowego soundtracku do Łotra 1. Potomek dzieli pałeczkę razem z ojcem (panowie czasami współpracują) i sam ma już kilka ciekawych uwertur za sobą. Po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy pozwala zakochać się w swojej twórczości, bowiem to on stał za ścieżką dźwiękową do serialu Pingwin. Nie pozostaje nic innego jak oglądać i słuchać.
fot. kadr z serialu Załoga rozbitków
Bardzo się cieszę, że moja wiara w ten projekt nie została nadszarpnięta. Po raz kolejny możemy dostrzec, że im bardziej się odchodzi od pierwotnej trylogii i poruszanych przez nią tematów, tym lepiej to wychodzi dla produkcji i jej jakości. To właśnie coś takiego fani chcą oglądać. Na razie, jak z resztą można wyczytać z tego tekstu, jestem usatysfakcjonowany. Oczywiście są pewnego głupotki i mankamenty, jest to jednak ciekawa historia, dobrze zbudowana, zawierająca naturalnych i różnorodnych bohaterów. Oprócz tego atmosfera jest również ciekawie zróżnicowana, bowiem mamy pewnego rodzaju połączenie Stranger Things z serią Piraci z Karaibów, podlane sosem fantastyki naukowej i dobrego scenariusza. Pozostaje czekać na kolejne odcinki, które mam nadzieję, że mnie, jak i reszty fanów nie zawiodą.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z serialu Załoga rozbitków
Absolwent szkoły muzycznej I stopnia. Miłośnik kina i szeroko rozumianej popkultury. Korespondent z Festiwalu Filmowego w Cannes. Były zawodnik footballu amerykańskiego, a także Mistrz Polski Juniorów w tej dyscyplinie.