Wchodzisz na salę kinową, po bloku reklamowym widzisz logo A24 i wiesz, że jesteś w domu najlepszych filmów. Od lat rzeczone studio filmowe otoczone jest przez kinomaniaków czcią i stanowi dziś gwarant świetnych przeżyć. Co więcej, dzięki A24 poznaliśmy talent twórców uznawanych obecnie za nadzieję współczesnej kinematografii, wśród których znajdują się Robert Eggers, Ari Aster czy Ti West. Jeśli nie wiesz, od czego zacząć swoją przygodę z filmografią A24, trafiłeś w dobre miejsce!
Zapraszamy Was również do sprawdzenia najnowszego filmu ze stajni A24, czyli Love Lies Bleeding w reżyserii Rose Glass. W rolach głównych: Kristen Stewart i Katy O’Brian. To prawdziwe kino zemsty na sterydach, którego nie można przegapić!
Ranking otwieramy ubiegłorocznym fenomenem na gali rozdania Oscarów, czyli Wszystko wszędzie naraz w reżyserii Dana Kwana i Daniele Scheinert. Produkcja opowiada o losach zmęczonej życiem kobiety w średnim wieku, której nieoczekiwanie zostaje powierzona misja uratowania świata. Evelyn, czyli główna protagonistka, podczas swojej przygody eksploruje światy równoległe, kreowane przez twórców zgodnie z zasadą zawartą w samym tytule filmu. Jest komiksowo, jest dużo i po bandzie. Wszelkie oczekiwania nie znajdują tu zastosowania, bo spodziewać możemy się absolutnie wszystkiego – w pewnym momencie nie dziwi nas widok parówek zamiast palców, czy biegającej po ścianach Jamie Lee Curtis w roli podstarzałej i sfrustrowanej pracowniczki Skarbówki. Wszystko wszędzie naraz gwarantuje świetną rozrywkę nawiązującą do klasyków kina superbohaterskiego, ale też naigrywającą się z innych dzieł kultury popularnej. W efekcie film Kwana i Scheinert to samoświadome i prześmiewcze dzieło wykorzystujące w pełni zasoby zaproponowane dotychczas w ramach gatunku. Choć Wszystko wszędzie naraz nie brakuje wad i dłużyzn, nadal działa świetnie jako popcorniak oglądany dla rozrywki podczas wieczoru w gronie znajomych.
Właściwie film, który zapisał się w zbiorowej świadomości nie fabułą, a faktem, że wystąpił w nim Nicolas Cage. Może dlatego, że jest to kolejna (i najlepsza!) produkcja z serii „Nicolas Cage nie musi już niczego udowadniać, więc robi dziwne rzeczy na ekranie”. W tym przypadku mamy do czynienia z historią nudnawego wykładowcy akademickiego, Paula, który z niewiadomych przyczyn zaczyna pojawiać się w snach milionów ludzi. Staje się to przyczynkiem do wzrostu sławy bohatera, a jednocześnie powstania wszystkich jego problemów. Sama tematyka snu nie pozostaje obojętna dla warstwy narracyjnej produkcji, bowiem reżyser, Kristoffer Borgli, stara się przez cały film utrzymywać poczucie konfuzji, czy wydarzenia przedstawione na ekranie są częścią jawy, czy nie. Zgrabnie żonglując gatunkami przeprowadza nas przez meandry swojej dziwacznej wyobraźni, prezentując dzieło różnorodne, zabawne i odjechane. Przede wszystkim, stanowi także ciekawy komentarz w nadal gorącej dyskusji na temat „cancel culture”, dzięki czemu nie tylko bawi, ale również skłania do refleksji.
Horror w biały dzień, czyli kolejny (i do tej pory najlepszy) eksperyment filmowy Ariego Astera. W Midsommar obserwujemy grupkę przyjaciół, która przyjeżdża do odizolowanej szwedzkiej wioski, z czasem stającej się coraz bardziej niepokojącą. Reżyser funduje nam trzymający w napięciu dreszczowiec, którego sensu nie rozumiemy aż do samego końca. Oniryczność i nieoczywistość mieszają się tutaj z sekciarską tajemnicą i dziwactwem, co tylko wzmaga w nas uczucie niepokoju i ciekawość co do losów bohaterów. Midsommar to w tym momencie także fenomen popkulturowy, który wprowadził modę na akcenty jakby żywcem wyjęte z tradycji Nocy Kupały, a także wprowadził do społecznej świadomości postać Majowej Królowej. Choć trudno postrzegać film Astera w kategoriach arcydzieła, jest to z pewnością produkcja, którą należy znać choćby po to, by lepiej rozumieć społeczną fascynację estetyką Midsommar.
Gangstersko-współczesna reinterpretacja Myszy i ludzi, czyli czego nie zrobi się dla brata. Connie i Nick (Robert Pattinson, Ben Safdie) decydują się na napad bez użycia broni, co, o dziwo, nawet im się udaje. Problem w tym, że w wyniku niefortunnego splotu wydarzeń Nick trafia do aresztu, co oznacza, że zdeterminowany Robert Pattinson rusza bratu na pomoc. W filmie duetu Josha i Bena Safdie nie ma czasu na odpoczynek - akcja pędzi na łeb na szyję, wszystko dookoła bohatera wali się jak domek z kart, potęgując jego irytację, a my zastanawiamy się tylko, czy wyjdzie z tego coś dobrego. W całym fabularnym szale błyszczy Robert Pattinson, który nigdy nie zagrał tak wyrazistej, zdeterminowanej i sfrustrowanej postaci (może do czasu Lighthouse). Co więcej, nie zagrał postaci tak bliskiej widzowi, bowiem od samego początku czujemy furię bohatera, którą ten powstrzymuje nadludzką siłą woli. Rozumiemy potrzebę krzyku i właściwie, widząc odyseję bohatera, sami mamy ochotę wrzeszczeć. Na brata, na policję, na życie. W sumie ten film to ciągłe trzymanie języka za zębami.
Pearl w reżyserii Ti Westa to najcieplej przyjęta przez widzów odsłona trylogii, którą wieńczy obecnie grane w kinach MaXXXine. Główna bohaterka produkcji, tytułowa Pearl, jest dziewczyną do cna amerykańską – realizuje wszystko to, w co wierzy i co kocha Ameryka: prowincjonalność, prostotę i etos pracy. Nasza protagonistka marzy o wielkiej karierze tanecznej, czego nie pochwala jej tradycjonalna matka. Determinacja i rodzinny konflikt potęgują sadystyczne odruchy Pearl. Ti West, snując historię grozy, chętnie sięga po amerykańskość także w ramach konstrukcji filmu – wiele znajdziemy w nim nawiązań m.in. do Psychozy, Carrie czy Czarnoksiężnika z krainy Oz. Jednak w tym wszystkim reżyser zachowuje swój autorski sznyt, dzięki czemu produkcja stoi na własnych nogach, a swoją świadomością kulturową jedynie poszerza nam przyjemność z seansu. Pearl to doskonała propozycja dla wszystkich spragnionych mocnych wrażeń i szalonej gry aktorskiej, bowiem o fantastycznej Mii Goth nie sposób zapomnieć na długo po seansie.
Czysta przyjemność, czyli rzecz o najgorszym filmie w historii. O The Room w reżyserii Tommy’ego Wiseau powiedziano już wiele, ale film, który opowiadałby o kulisach powstawania tejże produkcji – tego potrzebował każdy! W Disaster Artist Jamesa Franco obserwujemy dość klasyczną drogę od zera do bohatera, choć w tym przypadku „bohater” oznacza bądź tragicznego reżysera, bądź jeszcze gorszego aktora. Greg i Tommy, chcąc osiągnąć coś wielkiego w Hollywood, decydują się na nakręcenie filmu, o którym świat nie zapomni… i właściwie tak właśnie się stało. Poza uroczym motywem przyjaźni i determinacji, z dzieła Franco wiele wyniesie także każdy oddany fan The Room, bowiem reżyser decyduje się na dokładne odwzorowanie wielu scen z filmu, powodując przy tym salwy śmiechu i łzy sentymentu. Disaster Artist to wspaniała rozrywka w najlepszym wydaniu, a także świetne źródło wiedzy filmowej, bo przecież czy powinno mówić się tylko o tych dobrych produkcjach?
Ubiegłoroczny belgijski kandydat do Oscara to wielkie wzruszenia, urok, ale też drobny przesyt. Film Lukasa Dhonta przedstawia historię dwójki chłopców, którzy przeżywają najlepsze lata swojego dzieciństwa, wikłając się z czasem w trudną relację, przez wielu wyśmiewaną jako romantyczną. W przypadku trzynastolatków, zarzuty o „pedalstwo” ze strony rówieśników potrafią skutecznie zniszczyć najgłębszą zażyłość, czego tragiczne skutki mają wkrótce odczuć młodzi bohaterowie i to właśnie doświadczeniem traumy i próbą powolnego z niej wyjścia próbuje podzielić się z nami reżyser. Choć Blisko potrafi doprowadzić do łez, nietrudno w trakcie seansu odnieść wrażenie, że szalona kondensacja tragizmu w dość krótkim metrażu, odnosi skutek przeciwny od zamierzonego - już w drugiej połowie produkcji ilość przykrości, które spadają na jednego z dwójki bohaterów, jest tak intensywna, że nie wywołuje w widzu większego wrażenia, jakby empatia kończyła się w pewnym ustalonym punkcie naszej wrażliwości. Nie zmienia to jednak faktu, że Blisko wciąż pozostaje jednym z najlepszych filmów o radzeniu sobie z traumą, jakie dotychczas powstały.
Jedna z bardziej kontrowersyjnych propozycji w tymże rankingu, bo nierzadko krytykowana przez widzów, zarzucających reżyserowi (Darrenowi Aronofskiemu), przesadną teatralizację i bezpardonową grę na emocjach. Może i jest w tym trochę racji, jednak Wieloryba mimo wszystko ogląda się ze względną przyjemnością, choć niespowodowaną przyjazną tematyką, a sposobem snucia historii przez Aronofskiego. Warstwa fabularna skupia się bowiem na postaci Charliego (Brendan Fraser), cierpiącego na poważną otyłość, którego choroba i samolubne wybory życiowe (jak oceniają je żona i córka bohatera) doprowadziły do bolesnej samotności u schyłku życia. W trakcie produkcji obserwujemy więc desperackie próby poprawienia kontaktów głównego protagonisty z dorastającą córką (Sadie Sink), połączone z przykrą codziennością osoby, dla której podstawowe czynności jak prysznic, czy skorzystanie z toalety urastają do rangi niemożliwych. Choć reżyser łatwo popada momentami w egzaltację, seans Wieloryba to wciąż szczególna, emocjonalna i nad wyraz cielesna podróż przez psychikę udręczonego człowieka.
Dzieło Gaspara Noego to jazda po bandzie, do czego zresztą reżyser zdążył nas już przyzwyczaić przy okazji swoich poprzednich filmów. W Climax ponownie mamy do czynienia z narkotycznym i dzikim spojrzeniem na ludzką naturę, połączoną w tym przypadku z tańcem, a raczej wijącymi się ciałami w rytm psychodelicznego techno. W filmie obserwujemy losy grupy tancerzy, których spotkanie towarzyskie szybko zmienia się w muzyczno-wrzaskliwą masakrę po tym, jak jeden z gości dosypał do sangrii LSD. Jednak to nie fabuła jest w przypadku dzieła Noego najważniejsza, a doświadczenie i ciągnący się przez całą produkcję niepokój, zmieszany z obrzydzeniem, szokiem, a nawet wzruszeniem. Reżyser serwuje nam obrazy klimatem nawiązujące do surrealistycznych wizji szaleńca lub sabatu czarownic w klimacie techno. Człowiek w Climax sprowadzony jest do bezrozumnej materii, która w zapamiętaniu daje się nieść pewnym siłom, pokazując tylko miałkość ludzkiej psychiki. W rezultacie film Noego to wspaniały i szalony eksperyment audiowizualny, który pozostaje w pamięci na długo i którego seansu jednocześnie nie chce się powtarzać.
Ranking zamyka drugi pełnometrażowy film Roberta Eggersa i dotychczas najlepszy w jego karierze (co może ulec zmianie po premierze zapowiedzianego na ten rok Nosferatu, czyli remake’u klasycznego filmu niemego w reżyserii F.W. Murnaua). Lighthouse opowiada historię dwójki latarników uwięzionych na czas sztormu na bezludnej wyspie, co od razu przywodzi na myśl Lśnienie Stanleya Kubricka i co w kontekście całości wcale nie będzie bez znaczenia. Film Eggersa to bowiem inteligentne i wielokontekstowe studium szaleństwa, garściami czerpiące z kultury popularnej, mitologii oraz sztuki, do samego końca pokładające nadzieje w zdolności interpretacyjne widza. Ta nieoczywistość w odbiorze pozwala nie tylko odbierać Lighthouse na wielu różnych płaszczyznach, ale także wzbudza niekończące się dyskusje na długo po seansie.
Nie polubiłem się od razu z Kubrickiem, przez długi czas nie znałem Coppoli, Lynch z początku wydał mi się dziwny. A jednak od małego kochałem film. Tą pasją dzielę się teraz na różne sposoby, choć oficjalnie studiuję prawo, a wyżej wymienionych staruszków traktuję dziś jak duchowych przewodników. Skontaktuj się ze mną! [email protected]