Jaki tytuł do porównania przychodzi na myśl po zapoznaniu się choćby ze szczątkowym opisem, czym jest Anora. Pewnie Pretty Woman, konotacje w samym wątku głównym są niewątpliwie duże. Przyjdzie nam jednak oglądać film, który nakręcił reżyser z tak szerokim wachlarzem umiejętności, że nie mogliśmy zobaczyć zwykłej, prostej historyjki o wkraczaniu przedstawicielki najstarszego zawodu świata na klasowy firmament. Wszystko kręci się tu, zmierzając do zrównania bohaterów w ludzkich odruchach. To, co naszych bohaterów, jak się okazuje czysto teoretycznie, różni, wpada pod oko kamery Seana Bakera. Potem natomiast zostaje wymieszane, tworząc przepyszną energetyczną mieszankę.
Najpierw mamy krótką i treściwą sekcję przedstawiającą zawód Ani (tytułowej Anory, bo chce ona, żeby mówić w zdrobnieniu, ale tytułując film, tak jak wszystkim, jej też reżyser wyszedł na przekór). Pracuje w klubie nocnym i to takim, który musi posiadać dużo iksów w nazwie, nie powinien się do niego bowiem nigdy przypałętać jakiś małoletni. Przypałętał się natomiast Ivan. Co prawda z dowodu pełnoletniość osiągnął, jednak mentalnie pozostał bardzo w tyle, żyjąc na garnuszku ojca, rosyjskiego oligarchy. To właśnie z nim los skleja naszą bohaterkę. Od początku jest to relacja, której uczuciową genezę wyczytać jest trudno. Możliwe, że jest bardziej zgodnością interesów, ale tak do końca to nie wiadomo.
Kochankowie odnajdują się w relacji, która pędzi na złamanie karku i metaforycznie w te ponad dwie godziny seansu odhacza wszystkie stany, jakimi można scharakteryzować związek długoletni. Zaczyna się błogo. Jest dużo wspólnego imprezowania, fascynacja płciowa i mnóstwo stosunków seksualnych, gramy też kartą Vegas i spontanicznym ślubem w mieście grzechu. Szybko jednak okazuje się, że nie była to decyzja zbyt przemyślana pod kątem tego, jak zareaguje na to, skompromitowana faktem ślubu z pałającą się tego typu profesją dziewczyną. A reaguje szybciej, niż przebywający w Rosji rodzice zdążą przylecieć do Stanów. W willi Ivana szybko pojawia się trójka osiłków z misją. Unieważnić ten ślub tak szybko jak to możliwe i w razie potrzeby siłą.
Większość seansu ojciec pana młodego jawi się jako jakiś don mafii, na ekranie jest jednak niewidoczny. Jeśli jest don i jego nieokrzesany synalek, musi być po drodze jakiś capo, żołnierz, który będzie na miejscu, gdy na odległość relacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Capo nazywa się Toros i jest bardzo wierny, dowiadując się o misji, w mig wymyka się z ważnej rodzinnej imprezy. To człowiek jednak wyjęty bardziej z komedii gangsterskich, niż Ojca Chrzestnego. Wyjątkowo niezdarny, mierny ale wierny. Jego wejście na willę zaczyna drugi, poślubny akt filmu i rozkręca zabawę na całego. Tutaj Baker podejmuje najodważniejszą decyzję, z którą wychodzi z tarczą. Mając fabułę rozpędzoną do pierwszego punktu kulminacyjnego idzie w komedię. Do przyjścia zbirów dorzuca mnóstwo oparów absurdu, które nie tylko działają same w sobie, ale też idealnie podbudowują grunt pod dalsze klasistowskie zderzenie bohaterów. Zanim ruszymy w długie poszukiwania, obserwujemy jedne z zabawniej zainscenizowanych scen roku. W pierwszym odruchu jest dyskomfort, potem jednak kupujemy tę koncepcję z całym dobrodziejstwem.
Choć czasem nieco schowa się w kadrze za bardziej rosłymi osiłkami, dobrze wiemy kto tu gra pierwsze skrzypce i jest to niewątpliwie nasza tytułowa striptizerka. Ani to postać napisana tak nieszablonowo, że może stanowić wzór dla adeptów scenariopisarstwa. Jest wulkanem emocji, z kopciuszka zamienia się w bestię na skinienie palca, a będąc w kontakcie z innymi bohaterami pochodzącymi z różnych warstw społecznych w każdym momencie przerasta ich charyzmą. Wszystko to zasługa przepięknej i znakomitej Mikey Madison. Błyszczy na ekranie kiedy gra pociągającą, ale chyba jeszcze bardziej wtedy, gdy ma być krzykliwa, lekko odrażająca a nawet i zapędzona w kozi róg. Kilkukrotnie zdarzyło się, że jej kolejna jej znakomita kwestia wywołała salwę oklasków na sali kinowej. Nie widziałem w akcji jeszcze wszystkich faworytek sezonu oscarowego, jednak na ten moment jej konfrontacja z Demi Moore zapowiada się cholernie apetycznie.
Nie tylko ona sprawia jednak, że całą tę historię tak dobrze się ogląda. Ważnym czynnikiem jest również swoboda opowieści. Widać to we wspomnianym wcześniej skręcie w komedię, ale to nie jedyny moment, gdy na ekranie dzieje się coś nieszablonowego, a my po początkowym zmieszaniu nabieramy do tego rozwiązania szacunku. Jest tak nie tylko w kulminacyjnych momentach, ale również w pojedynczych scenach. Te w Las Vegas czy sądzie, o których nie wspomnę zbyt wiele z uwagi na spoilery, są złotem scenariuszowym zarówno wyrwane z kontekstu, jak i dopełniając tę szaloną całość. 138 minut seansu dostarcza całą paletę emocji. O palecie kolorów też, z racji jej pieczołowitości, należy wspomnieć. Każdy, kto oglądał poprzednie filmy Seana Bakera wie o czym mówię.
Anora wejdzie do szerokiej dystrybucji w polskich kinach 22 listopada. Oczekiwanie można sobie umilić odpalając poprzednie filmy Bakera, które cechują się równie wysoko jakością, a które jednak bywają zapomniane. Red rocket, jeden z najlepszych seansów Anno Domini 2021 (albo 22, zależy gdzie) jest od lipca na Netflixie, Florida project również można znaleźć na jakimś VOD. Gorzej z taką Gwiazdeczką czy Mandarynką, jednak mam nadzieję, że wyjątkowość najnowszego filmu sprawi, że te poprzednie też ktoś zechce przypomnieć.
Nie potrafię tego powstrzymać w głowie. Na hasło Sean Baker mój mózg odpala w głowie playlistę z twórczości bardzo popularnego swego czasu w Polsce niemiecko-brytyjskiego DJ Shauna Bakera. Jeden z jego największych hitów, Give!, zaczyna się od przeuroczo infantylnych słów (właściwie to cały tekst taki jest):
Love, peace, harmony - give it all you can
Help a friend; help a stranger, help your fellow men
Sprzedają one prostą metodę, żeby uczynić świat lepszym. Nie jest to takie łatwe, jednak oglądając tego filmowego Bakera, świeżo upieczonego laureata Złotej Palmy takim się wydaje. Ma on bowiem jako reżyser cechę przynależną tylko największym. Fantastycznym warsztatem czyni opowiadane na ekranie historie wyjątkowymi i zwyczajnie lepszymi. To właśnie, potwierdzone na tegorocznym festiwalu w Cannes główną nagrodą, wpycha go do reżyserskiej Ligi Mistrzów.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]