Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Lament - recenzja filmu

Autor: Konrad Stawiński
3 grudnia 2016

W odstępie miesiąca do polskich kin trafia kolejny film z Korei Południowej. Lament to w swojej ojczyźnie tegoroczny frekwencyjny przebój, który obejrzało prawie siedem milionów widzów. W Polsce osiągnięcie takiego wyniku z oczywistych względów będzie niemożliwe, bo u nas takich liczb nie wyciągają nawet największe przeboje, a i trafia do małej ilości kin, gdyż azjatyckie blockbustery są na Zachodzie traktowane na równi z kinem festiwalowym, niszowym. To dodatkowo czyni więc pójście na seans Lamentu okazją szczególną, gdyby komuś nie wystarczało, że nowy film Hong-jin Na to produkcja pod wieloma względami wyjątkowa.

Akcja filmu dzieje się na koreańskiej prowincji. W małej mieścinie dochodzi do serii tajemniczych morderstw oraz chorób. Sprawa szybko zaczyna przerastać lokalnych policjantów. Do głosu dochodzą więc coraz bardziej irracjonalne wytłumaczenia sytuacji, a główny bohater, dla którego śledztwo zaczyna mieć wymiar osobisty zaprasza do pomocy buddyjskiego szamana, a i podpowiedzi kieruje mu pewna tajemnicza kobieta w bieli.

Zobacz również: Służąca – recenzja nowego filmu twórcy Oldboya

Nowy film twórcy W pościgu i Morza Żółtego to świetne, trzymające w napięciu przez całe 180 minut kino. Zaskakujące oraz nieoczywiste. Zarazem na poziomie fabuły, jak i interpretacji. W pełnym odczytaniu filmu może pojawić się dla europejskiego widza problem, gdyż wymaga on większej wiedzy, ale i tak pozostaje wyśmienitym filmem na poziomie samej tajemnicy, którą rozwiązujemy razem z głównym bohaterem. Właściwie, aby czerpać z seansu jak największą przyjemność trzeba by o nim jak najmniej wiedzieć, dlatego ograniczę się do tego, że film zaczyna się jak kryminał policyjny, by następnie przeobrazić się w thriller z elementami horroru satanistycznego. Żonglerka konwencjami, eklektyzm, to we współczesnej kinematografii koreańskiej chleb powszedni, lecz podobnie jak w przypadku najlepszych filmów i w Lamencie nie jest to zwykła postmodernistyczna zabawa. Klisz i gatunkowych szwów tu nie doświadczymy, przejście nie odbija się na formie filmowej, a co jest sporą sztuką wszystko odbywa się w ramach budowanego od początku klimatu, jednej stylistyki zdjęć, muzyki, scenografii. Produkcja przez cały czas utrzymuje swoją posępną i paranoiczną atmosferę. Świat duchowy i realistyczny przenikają się, sceny na jawie i we śnie stają się organiczne, a my zastanawiamy się gdzie leży prawda, a co jest projekcją strachu. Atmosfera grozy i ciągłego osaczenia dotyczy wszystkich postaci, granica między ofiarami a oprawcami, obroną a atakiem jest podobnie niezwykle cienka. Kumulowane przez długie minuty napięcie sięga zenitu w świetnym i pasjonującym, rozegranym równolegle na dwóch planach finale, w którym główny bohater musi rozwiązać dylemat komu zaufać, jaki zrobić następny krok. Mogłoby się wydawać również, że w tak mrocznym filmie nie ma miejscu na humor. Tak jak wspominałem wcześniej film w eklektyczny sposób łączy różne konwencje, a że komizm w koreańskim kinie jest wręcz obowiązkowy, więc i Lament zapewnia sporą dawkę udanie wplecionych scen slapstickowych oraz rodem z czarnej komedii. W końcu i główny bohater, Jong-goo, jest dość klasyczną figurą tamtejszej kinematografii, a więc policjantem fajtłapą i obibokiem zapewniającym źródło wielu rozluźniających atmosferę fragmentów.

Zobacz również: Dlaczego warto oglądać kino koreańskie?

Całościowy efekt nie udałby się oczywiście bez świetnego castingu, opisu bohaterów i prowadzenia aktorów. Z tragicznymi losami Jong-goo (Do-won Kwak) można się łatwo zidentyfikować, a odpowiednią aurę tajemnicy zapewniają stonowane role postaci drugoplanowych: milczącej przez większość czasu postaci Japończyka (Jun Kunimura) oraz kobiety w bieli Moo-myeon (imię znaczy po prostu Bezimienna). Wspomnieć warto również o świetnej roli dziecięcej (Hwan-hee Kim) oraz balansującego na granicy pastiszu postaci buddyjskiego szamana (Jeong-min Hwang).

Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak polecić film. Lament robi tak piorunujące wrażenie, że już chwilę po seansie pragnie się usiąść w fotelu i obejrzeć go ponownie w celu przypomnienia sobie wszystkich detali. Bo do tego filmu idealnie pasowałby wstęp z równocześnie wchodzącej do kin animacji Kubo i dwie struny: "Jeśli chcecie mrugnąć to teraz. Skupcie całą uwagę na tym co zobaczycie i usłyszycie, choćby nie wiem, jak wydało się to niezwykłe".

Konrad Stawiński

Zastępca Redaktora Naczelnego
Konrad Stawiński

Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.