Recykling w Hollywood to jeden ze stałych punktów programu. Masa gwiazd skrzętnie z tego korzysta, w lepszy lub gorszy sposób przypominając się widzom w swoich legendarnych rolach - od Toma Cruise'a po Marka Hamilla i Harrisona Forda. Eddie Murphy również wpisuje się w ten osobliwy schemat, choć jak dotąd trudno mówić o sukcesach (inna sprawa, że jego dobór ról w XXI wieku to głównie pasmo katastrof). Z tego względu gdy ujrzałem pierwszy materiał zwiastujący powrót naszego krnąbrnego policjanta, uczucia miałem mieszane.
Arcyważnym punktem, który zapewne w ogromnej mierze wpłynął na mój odbiór całej reszty, było mniej więcej pierwsze pół godziny. Axel pojawia się na meczu hokejowym, stanowiącym ostatecznie linię startu dla jego kolejnego szalonego śledztwa. Akcja szybko przenosi się na ulice, gdzie nasz bohater wraz z biednym kolegą z policji ściga podejrzanych… pługiem śnieżnym. Oczywiście brawurowa akcja podstarzałego stróża prawa nie przypada do gustu przełożonym, ale to dla niego nie pierwszyzna. Dlatego po drobnym, spokojniejszym przerywniku Axel powraca do Beverly Hills, gdzie tradycyjnie w rekordowym czasie wpada w kolejne tarapaty. Jak dla mnie była to najlepsza część produkcji, wprowadzająca nastrój starego, dobrego i pełnego absurdalnych scen sensacyjnego kina.
Gliniarza z Beverly Hills: Axel F można określić jako swojego rodzaju portal do alternatywnego uniwersum. Formalnie akcja ma miejsce dobre kilka dekad po niesławnej części trzeciej, mamy zatem do czynienia z okresem współczesnym. Trudno jednak nie odczuwać aury, jakiej próżno szukać w znanej nam rzeczywistości. Specyficznie skrojone sceny akcji, towarzyszące im rozładowujące, szybkie kawałki, traktowanie logiki zdarzeń bardziej jako sugestii aniżeli koniecznego składnika, a w centrum tego wszystkiego Eddie Murphy, zachowujący się praktycznie tak samo jak przed laty, gdy prawie każdy film z jego udziałem był co najmniej atrakcją sezonu. W mig poczułem się nieomal tak samo, jak niegdyś świeżo po uruchomieniu jednej z upolowanych w lokalnej wypożyczalni kaset wideo.
Axel zachował więc znany dobrze z trzech poprzednich części luz i niekonwencjonalne pomysły, no i jak zwykle wyjątkowo często jak na glinę trafia za kratki. Ale to oczywiście nie znaczy, że nic nie uległo zmianie. Już na początku mocno wytknięto naszemu bohaterowi, że czasy się zmieniają i jego wybryki nie będą już tak łatwo odpuszczane. Zderzenie z rzeczywistością zostaje dopełnione przez pojawienie się na horyzoncie dorosłej już córki, mającej mu za złe jego, delikatnie mówiąc, swobodne podejście do rodzicielstwa. Ponadto nieco później kilkakrotnie dojdzie do małego przewartościowania jego metod poprzez ukazanie w pewnych sferach przypominających go złoczyńców. Wszystkie te dylematy zostają jednak raz po raz zamiatane pod dywan przez lawinę gagów, strzelanin i nieunikniony happy end. Wiadomo, że to nigdy nie miał być dramat policyjny, acz mimo wszystko trochę szkoda, że nie wyeksplorowano czegokolwiek więcej. A w takim wypadku już lepiej by było, gdyby je sobie w ogóle odpuszczono, nie rozwadniając przeplatających się dobrze nakręconych, pozbawionych tanich efektów scen akcji.
Fabuła jest związana z pewnym spiskiem, ale to tak naprawdę jadący na sztywnych kliszach łącznik kolejnych postrzelonych scenek. A wychodzi to naprawdę solidnie. Anonimowy reżyser Mark Molloy sprawnie przygotował grunt dla Axela, który jak zwykle rozwiązuje sprawy po swojemu, wciągając każdego zainteresowanego w spontanicznie wywoływany przez siebie chaos. Kroku dotrzymują mu wcielająca się w córkę Taylour Paige i Joseph Gordon-Levitt jako poczciwy, młody policjant z Beverly Hills, radząc sobie z tym całkiem nieźle - a przynajmniej nie przeszkadzając. Powraca także stara gwardia w postaci Judge'a Reinholda tudzież Paula Reisera, naturalnie i bez bólu, wprowadzając jeszcze kilka nostalgicznych kloców, a do tego w fajnym stylu daje o sobie znać Kevin Bacon. Kto oglądał choć parę filmów z tego gatunku, od pierwszej sceny powinien wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Ale gwiazdorowi to nie przeszkadza - przeciwnie, potrafi coś ugrać w tej sztampie, budując na tyle niebanalnego antagonistę, na ile to tylko możliwe w tej konwencji.
Nie oczekiwałem, że Netflix wniesie ze swoim projektem nową jakość do kina sensacyjnego, licząc na przyjemny, popcornowy seans - i absolutnie się nie zawiodłem. Gliniarz z Beverly Hills: Axel F pozwolił mi na te niespełna dwie godziny cofnąć się do złotej ery VHS-ów, by po prostu wyłączyć logiczne myślenie i zrelaksować przy niepoprawnych wyczynach niezawodnego Eddiego Murphy'ego. Do ideału daleko, da się wyodrębnić parę zbędnych wątków obyczajowych (w tym przeciągnięty konflikt na linii ojciec-córka), a miejscami - zwłaszcza bliżej finału - coś zgrzyta, toteż na ogół produkcja nas albo totalnie chwyci, albo odrzuci brakiem świeżości czy wspomnianymi pewnymi kompozycyjnymi defektami. Mimo wszystko miło wrócić na stare śmieci - nawet jeżeli są one już nieco pogniecione i zużyte - niczym kilka postaci-weteranów z samego filmu.
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.