Pamiętam doskonałą scenę, która zaczynała Poprzednie życie, debiutancki nominowany do Oscara film Celine Song. Kamera idzie w niej na trójkę głównych bohaterów siedzących w barze, a nawet nie do końca wiemy kto, z boku, śledzi ich poczynania i zastanawia się, w jakiej relacji się znajdują. Kto i dla kogo jest tu mężem, żoną, siostrą. Cały seans później wypełnia te relacje treścią. Uczuciową zagadkę natomiast mamy do rozwiązania już na samym początku.
Podobny, acz dużo mocniej odchylony zabieg Celine Song stosuje w Materialistach. Zrozumiecie go na sam koniec seansu, a teraz nie chce zbyt wiele spoilować, powiem więc tylko, że jeśli po pierwszych kadrach tego filmu będziecie czuć się skonfundowani, to nie powinniście wychodzić z sali. Tak, to co właśnie zobaczyliście, to ten film. A reżyserka, choć przyznam, że dość topornie, od razu pokazuje nam, jak bardzo wychodzi nim ze znanych sprzed dwóch lat subtelności.
Już zaraz jest bowiem głośno, bo Lucy Dakoty Johnson wchodzi do swojego biura, a tam odbywa się huczne powitanie z okazji wyswatania do ślubu dziewiątej już pary. Bohaterka może nie mówi pysznie jak Wilk z wall street, że to trochę mało i wolałaby jeden na rok, ale czuje się jednak pewnie w rozumieniu ludzkich relacji. Wątpliwości pojawiają się z uwagi na fakt, że dziewięć to także liczba randek, które nie popchnęły do głębszej relacji jej najnowszej klientki, Sophie. Na matematycznym rozkładaniu romantycznych relacji na czynniki pierwsze przez doskonałą swatkę zaczynają się więc pojawiać pierwsze rysy.
Wątpliwości dodaje fakt, że przez cały właściwie seans Lucy próbuje ugruntować swoją pozycję w sercach innych. Choć teoretycznie wie, jak ta cała zabawa działa, można odszyfrować ją jako szukającą uczuć i trochę pogubioną na swoim prywatnym poletku. Można byłoby myśleć, że doświadczenie zawodowe pchać ją będzie ku wymaganiom, które spełniają tylko kandydaci, których w firmowym slangu z koleżankami określa jako jednorożców. Ma także ten bonus, że gdy już takowego spotka, a on wykaże zainteresowanie, może działać bez pośredników. Dlatego też mimo początkowych wątpliwości opiera się urokowi Harry’ego.
Jasne, film ten ogląda się jak korporacyjną i standardową komedię romantyczną. Momentami popada w tanie klisze a mm dalej w fabułę, tym bardziej stara się wywołać klasyczne zauroczenie — kosztem wcześniejszej świeżości. Nie wiem jednak, czy poprowadzenie historii w ten sposób nie jest zabiegiem w pełni kontrolowanym i celowym. Celine Song kręcąc w dużej mierze wystylizowany korpofilm wtłacza do niego znane z Poprzedniego życia postrzeganie uczuć. Obraz z 2023 roku jest zresztą idealną propozycją na podwójny seans wraz z Materialistami. W obu tych tytułach można odkryć zarówno wyraźne kontrasty jak i skrajne podobieństwa, które wzbogacają siebie nawzajem. Właściwie dopiero zapoznajemy się ze stylem kanadyjsko-koreańskiej reżyserki, dlatego najbardziej zaplusuje przy takim połączeniu doznań fakt, że opowiedziała historie na zupełnie innych rejestrach emocjonalnych i zupełnie innymi bohaterami. To, że obie działają i spotykają się w wielu punktach zbieżnych, świadczy bardzo dobrze o jej wszechstronności.
Materialiści to film o gadułach z naprawdę rozbudowaną warstwą dialogową. Podejmując temat swatek Song wzięła w swoim scenariuszu pod uwagę fakt, że często i naprawdę grubymi nićmi muszą tu być artykułowane potrzeby bohaterów. Stąd też bierze się konkluzja, że subtelność tego filmu nie ma swojego źródła w ciszy, a raczej wyłącznie w braku połączenia miedzy tą artykulacją a rzeczywistością. Z ekranu cały czas bije, że miłość to uczucie, które w każdym momencie wymknie się matematyce i zamykanie go w sztywne ramy nie ma najmniejszego sensu. Postacie mówią nam natomiast o tym, pracując właściwie na żywym organizmie.
Wcześniej określiłem Materialistów w moim słowniku raczej pejoratywnym określeniem korpofilmu, jednak tym razem można je z czystym sumieniem nacechować bardziej pozytywnie. Z napompowanego nieco bardziej budżetu i głośnych nazwisk płynie wiele dobrego. Film ogląda się znakomicie także przez to jak jest ładny i estetycznie nakręcony. Kręci się, z uwagi na wszechobecny blichtr Manhattanu w gustownych przestrzeniach i pozwala popatrzeć w nich na dużo ekranowych jednorożców. Wszyscy są świetnie, szykownie ubrani, nawet Chris Evans, któremu scenariusz wylosował bohatera poniżej standardu finansowego pozostałych wypada tak jak zawsze. Jak da się wyczytać w napisach końcowych, wraz z Pedro Pascalem mieli w ekipie osobną osobę od kostiumów. Ten pojedynek, który jest też właściwie główną, choć toczoną na odległość batalią o serce Lucy, w kwestiach wizualnych wypada jak najbardziej remisowo. Jak kończy się sam film oczywiście nie powiem, jednak trudno tu o zaskoczenie. Komedia romantyczna Song, gdy jest już w sidłach gatunkowych klisz, kończy się bardzo typowo.
Trudno dostrzec, żeby w jakikolwiek sposób Materialiści wyśmiali tytułowe podejście do związków, czy wszechobecny w tym filmie heightism, którego redaktor nie mający metr siedemdziesiąt pięć jak ja po prostu nie może nie zauważyć. Choć nie wszystko tu działa, szczerość i naturalność nowego filmu Song przebijają się ponad gatunkowe schematy. To one — a nie cynizm, kalkulacje czy stereotypy — mają ostatnie słowo.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]