Nie wiem do końca, jak podejść do nowego filmu Marvela. Nowy wspaniały świat to taka historia, którą pewnie jeszcze kilka lat temu witalibyśmy z otwartymi rękami. Wraca najważniejszy z superbohaterów, w spadku dostaje nowe wcielenie, a fani witają go i czekają, co tym razem pokaże. Nie bez przyczyny, gdy chce się sięgnąć myślami i znaleźć film do zestawienia z tym najnowszym pierwszym, co przychodzi mi na myśl, jest Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu. Na szczęście otoczka jest mniej tragiczna, nie trzeba mówić o recastingu, a głównym motywem jest naturalna sukcesja. Pech nowego Kapitana Ameryki polega jednak na czymś innym. Nie powstaje on w próżni, a w atmosferze dużego znużenia i chyba największej bessy w historii uniwersum. A taki film odbić się zdecydowanie nie pomoże.
Julius Onah – kojarzycie w ogóle gościa? Mnie też to nazwisko niewiele mówiło, dlatego też musiałem posiłkować się krótkim researchem na portalach filmowych. Ostatni jego film miał premierę w 2019, ale bardziej chciałbym odnieść się do tego, co działo się rok wcześniej. Wtedy to premierę miał wyreżyserowany przez niego Paradoks Cloverfield. Żeby uświadomić, jak było to dawno dodam, że wtedy filmy pełnometrażowe premierujące na Netflix były jeszcze rzadkością, a ten próbowano, wydając właściwie bez wcześniejszej promocji, sprzedać niespodzianie jako prezent dla subskrybentów. Wspominam go jednak nie z tego powodu, a z uwagi na fakt, że jego droga na ekrany była dość kręta. Paramount nie wpuścił go do kin, chciał się w pewnym momencie pozbyć i tym sposobem trafił do biblioteki giganta streamingowego. Proces produkcyjny nowego Capa, wszystkie dokrętki, kiepskie opinie po pokazach testowych i pierwsze recenzje zdają się zapowiadać, że czas przywołać te doświadczenia.
Jednym jest fakt nisko zawieszonych oczekiwań, innym jednak kwestia tego, w jaki sposób nowy film chciał wzbudzić zainteresowanie. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy poza dodaniem do listy płac kolejnych głośnych nazwisk z Harrisonem Fordem i Giancarlo Esposito padł podczas produkcji choćby jeden pomysł, który w jakikolwiek sposób mógłby liczyć na zainteresowanie fanów. Każdy, nawet słabszy film Marvela, mniej lub bardziej wyraźnie, takowy miał. Mógł nie być udany, ale albo starał się budować coś na przyszłość, albo jakimś elementem sprawić, że wyróżniał się ten konkretny seans. Tutaj na przyszłość zostaje tylko kilka lakonicznych zapowiedzi, a zewsząd wyłania się tona przeciętności.
Scenariusz wplata nas w sam środek międzynarodowej intrygi na najwyższych szczytach władzy. Jest zamach na prezydenta, podniosła muzyka w gabinecie owalnym i debaty o tym, jak uniknąć konfliktu na międzynarodową skalę. Wszystko napisano jednak ciężką ręką i uszyto na tyle grubymi nićmi, że w żadnym momencie ekranowe wydarzenia, choć w teorii coraz bardziej napięte, nie podnoszą ciśnienia. Nie pomaga ani fatalni antagoniści z niecnym planem, ani nie dźwiga tego charyzma Anthony’ego Mackie. Wierzcie mi na słowo, ona jest, a oddanie mu tarczy i miana Kapitana Ameryki może się jeszcze obronić. Warunkiem sine qua non są jednak lepsze scenariusze.
Film idzie ścieżką wizualną, znaną lepiej jako szarość, wytyczoną parę ładnych lat temu przez jednego z lepiej wspominanych marvelków, Zimowego żołnierza. Choć po ponad dekadzie tamten tytuł troszkę już trąci myszką, przy nowym robiłby zdecydowanie większe wrażenie. Nieciekawa intryga to jedno, gorzej jednak, że Nowy wspaniały świat nie ma do zaoferowania nic także w temacie akcji. Kapitan leje jakichś oprychów. Są wojskowi, czerwony Hulk i wielu innych, to sobie leci, specjalnie nie przeszkadza, acz w żadnym momencie nie angażuje. Letnia pozostaje nawet wielka bitwa powietrzna. Sorry Disney, my już oglądaliśmy Top Gun: Mavericka. Te wasze pocięte latanie z odzysku nie mają po nim prawa zrobić wrażenia. MCU oferuje film, który zaparkował w latach 90. Taki megahit na Polsacie, dno kubła w Media Markcie po 7,90. Gdyby zamiast Capa był Liam Neeson, a jako czarny charakter Dolph Lundgren, efekt mógłby być nawet lepszy. A cały czas mówimy o prawdopodobnie największym blockbusterze sezonu zimowego, kosztującym grube kilkaset milionów dolarów.
W tle pobrzmiewają jakieś przemielone setki razy wątki zemsty, odkupienia win i oczywiście rodzinny, bo jak najważniejszy polityk na świecie, to musi mieć do naprawienia relacja z najbliższą osobą. Tu też film odhacza wszystkie elementy typowego megahitu z 1997 roku z anteny Polsatu, a główny bohater jest budowany głównie w oparciu o, po raz kolejny już, odpowiedzialność za dziedzictwo poprzedników. Wałkują to tak często, że za chwilę będzie zgryzotą każdego superbohatera. W dodatku w obecnej sytuacji można powiedzieć, że nadużywanie tego wątku komentuje się samo. Bo żaden z tych bohaterów obecnie nie dźwiga odpowiedzialności za uniwersum.
Po seansie błyskawicznie zaczynamy rozumieć, dlaczego ten film stał się trochę niechcianym dzieckiem Marvel Studios. W momencie zapowiedzi nie był panicznym, a wydawałoby się dość logicznym ruchem. Nikt jednak, przez cały proces realizacyjny nie pokusił się o choćby jeden pomysł, który mógłby ten seans wyróżnić. Nostalgia baiting Spider-mana No way home czy powrót z zaświatów Logana mogą być oceniane źle, jako pójście na łatwiznę, ale były i sobie poradziły. W Nowym wspaniałym świecie symboliczna jest nawet scena po napisach. One akurat potrafiły, choć w niewielkim stopniu nakręcić fanów zawsze. Tutaj nawet ją potraktowano po macoszemu, jako lakoniczną zapowiedź czegoś wielkiego. To coś rodzi się w atmosferze wyłącznie panicznych ruchów. Znowu są bracia Russo, jest Robert Downey Jr., może jeszcze raz będzie Chris Evans. Nie będzie tylko tego, co zbudowało monstrualne sukcesy Endgame i Infinity War. Kontekstu i miejsca, w którym w tamtym momencie było MCU i wszyscy bohaterowie tworzący Avengers. Do tego nie jest choćby blisko.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]