Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Twórz i rozwijaj swoje pasje z Huawei MatePad Pro

15. American Film Festival: The Brutalist - recenzja filmu. Przypowieść o wysokim suficie

Autor: Adam Kudyba
6 listopada 2024
15. American Film Festival: The Brutalist - recenzja filmu. Przypowieść o wysokim suficie

Brady Corbet jakąś dekadę temu porzucił aktorstwo. Chwilę później znalazł się po drugiej stronie kamery, zadebiutował powszechnie chwalonym Dziedzictwem wodza, zaś parę lat temu nakręcił Vox Lux. Jego najnowszy projekt to powrót na duży ekran po sześciu latach, który zaowocował wyjazdem Corbeta z weneckiego festiwalu jako laureata nagrody za reżyserię. Po seansie mogę powiedzieć, że ten fakt zupełnie nie dziwi - udała mu się imponująca sztuka opowiedzenia historii w sposób monumentalny, a zarazem niezwykle kameralny. 

Film opowiada historię Lászlo Tótha (Adrien Brody), węgierskiego architekta, który przeżył obóz koncentracyjny i udało się emigrować do Stanów Zjednoczonych za poszukiwaniem nowego, lepszego życia, świeżego startu dla siebie i żony Erzsébet (Felicity Jones), która jeszcze przebywa w Europie, oczekując na transport za ocean. Lászlo zatrzymuje się u kuzyna, który zapewnia mu dach nad głową i pracę - to jednak okazuje się ulotniejsze niż przypuszczał. Los na drodze architekta stawia Harrisona Von Burena (Guy Pearce). Bogacz składa Laszlo propozycję, która "uwięzi" go w dalekim od bajkowego amerykańskim śnie.

Na pierwszy rzut oka historia streszczona powyżej wygląda dość typowo - ciężko byłoby zliczyć wszystkie produkcje traktujące o tym, jak destrukcyjne jest dążenie do osiągnięcia mitycznego american dream. Brady Corbet rzuca też niemałe wyzwanie pod kątem struktury zbliżonej do opery - mamy uwerturę, dwa akty i epilog. Sumując to, wychodzi blisko czterogodzinny film. Istnieje prawdopodobieństwo, że metraż może niektórych odstraszyć, zwłaszcza że tempo akcji do przesadnie intensywnych nie należy. W przypadku The Brutalist jednak ciężko o większe poczucie nudy - rozpięta na kilka dekad historia opowiadana jest przez Corbeta podana w sposób monumentalny, a jednocześnie niezwykle kameralny i osobisty, z absolutnie dobrym tempem. Nie ma w niej wiele z klasycznej fabuły "od pucybuta do milionera", nie ma w niej także jasnego światełka na przyszłość. 

Jest w tym coś niezwykle przygnębiającego, bowiem widz obserwuje Lászlo praktycznie od początku jego amerykańskiej przygody, kiedy jeszcze cieszy się względnym spokojem, ma wszystko czego mu potrzeba, a po tak okrutnym doświadczeniu, jak sam podkreśla regularnie, nie ma oczekiwań. I choć wskutek splotu wydarzeń pozornie pnie się po drabinie, buduje na nowo renomę, którą miał w ojczyźnie, widz wraz z nim czuje, że to z czym się spotyka i przez co przechodzi, wcale nie czyni go spełnionym czy szczęśliwym. Wręcz przeciwnie, odbiera mu poczucie tożsamości, przynależności, na przemian czyni go podziwianym geniuszem i bezdomnym, którego pochodzenie wzbudza wątpliwości i okazywaną z uśmiechem alienację ze strony amerykańskiej klasy wyższej, dla której Tóth może i jest "stymulującym intelektualnie" wirtuozem, ale wciąż prowokującym do nieufności obcym.

Biorąc to wszystko pod uwagę, można łatwo odnieść wrażenie, że uogólniając te historię, nie ma w niej wiele czegoś, co by nie padło wcześniej w kinie. Na moje oko Corbet nie ma jednak wcale aspiracji do bicia łopatą po głowie widza, nie uprawia onanizmu w stylu "patrzcie, podziwiajcie jakim wielkim artystą jestem". Można go dzięki temu w sumie połączyć z głównym bohaterem - ani jeden, ani drugi nie epatuje przesadnym wizjonerstwem dla pustego poklasku. The Brutalist to niewątpliwie imponujący wizualnie obraz, niemalże doskonały technicznie. Nie brakuje mu przepięknych i wprawiających w osłupienie kadrów, fantastycznej zabawy oświetleniem, lawirującej między rytmami epoki a dostojnymi, potężnymi dźwiękami muzyki autorstwa Daniela Blumberga, wielu detali, które razem tworzą niesamowity efekt.

Film Brady'ego Corbeta porusza dość sporo Wielkich Tematów: mrok i brud pozornego amerykańskiego szczęścia, moralna zgnilizna i rasistowska protekcjonalność tamtejszych białych milionerów, przyczyny i realia uprawiania sztuki, jednostka jako trybik kapitalistycznej machiny. Reżyser do tych i innych elementów historii podchodzi bez nadęcia, bardzo często towarzysząc głównemu bohaterowi, a w dalszej części również jego żonie, przeprowadzając widza przez związek, przed którym piętrzą się ekonomiczne i życiowe wyzwania, ale który nie traci wzajemnej wyrozumiałości, ciepła i zwykłej, szczerej miłości.

Nie mam wątpliwości - każde z trójki głównych aktorów zasługuje przynajmniej na nominację do Oscara. Mam oczywiście nadzieję, że The Brutalist pojawi się przy wielu kategoriach technicznych, ale w trakcie ponad 200 minut mamy do czynienia z subtelną eksplozją talentów. Adrien Brody bezbłędnie i w sposób kompletny wciela się w Lászlo Tótha, postać niewątpliwie tragiczną, która, choć uciekła z największego piekła, nie jest jej dane zaznać spełnienia, stabilności, czy akceptacji, dla której pojęcie "domu" straciło na znaczeniu. Aktor lata temu za kreację Szpilmana w Pianiście zdobył pierwszą nominację i od razu statuetkę. Historia zatoczyłaby koło, gdyby znów udało mu się wygrać dzięki roli żydowskiego artysty, ale znów byłoby to zasłużone - rola Lászlo to niemal perfekcyjna w swojej emocjonalnej rozciągłości kreacja sypiącego się człowieka.

Subtelny, ale intensywny jednocześnie koncert daje Felicity Jones jako krucha zdrowiem, acz silna duchem, świadoma i wrażliwa Erszebet, której chemia z postacią graną przez Brody'ego jest niesłychanie ujmująca. Rewelacyjnie na ekranie prezentuje się Guy Pearce w roli wąsatego bogacza, pracodawcy Lászlo i jego samozwańczego mecenasa, który to z dumą opowiada, że czuje moralny obowiązek wspierania takich ludzi jak on. Wszyscy wiemy, jak zgniłą i pełną uprzedzeń jest postacią, ale Pearce nieraz zaprowadza go w rejony sytuacyjnej komedii (nie mylić z karykaturą!). Drugi plan uzupełniają również Joe Alwyn w bardzo dobrej kreacji wyrachowanego gnojka Harry'ego, czy Alessandro Nivola w roli Attili, komicznie zasymilowanego kuzyna głównego bohatera. Corbet świetnie zarysowuje też relację architekta z Gordonem (Isaach de Bankole) - przyjacielem, z którym łączy go oprócz (wystawionej później na próbę) wzajemnej dobroci społeczne położenie - w amerykańskiej świątyni wolności czarnoskóry bezdomny i węgierski imigrant mają ze sobą więcej wspólnego, niż się wydaje.

The Brutalist to - nomen omen - brutalna, pełna wzlotów i upadków, nieprowadząca do happy endu historia, która pomimo bardzo długiego metrażu jest dość prosta i zrozumiała. Dotyczy ona człowieka, który choć tak naprawdę nigdy nie istniał, skupia w sobie wiele emocji i doświadczeń wielu ludzi, którzy do Ameryki przybyli za chlebem, lecz imigrancka rzeczywistość zweryfikowała i zdekonstruowała ich marzycielskie pragnienie wolności. Brady Corbet nakręcił dzieło, które awansuje go ze statusu aspirującego artysty do artysty przez wielkie A. Pozostaje życzyć, żeby nic nie spętało jego podejścia do filmowej sztuki, gdyż zaiste, Corbet poprzez swoje najnowsze dzieło stał się sztukmistrzem najwyższych lotów.

Inne recenzje filmowe na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

95/100
  • Wybitna kreacja Adriena Brody'ego
  • Felicity Jones i Guy Pearce znakomici na drugim planie 
  • Niesamowita warstwa techniczna - kadry, oświetlenie, dźwięk, muzyka
  • Pomimo bardzo długiego historia nie nudzi, angażuje
  • Monumentalne kino bez nadęcia
  • Finał wątku jednej z postaci lekko konfundujący

Movies Room poleca