Konia z rzędem temu, kto pomyślał sobie kiedyś, że chciałby zobaczyć sequel Różyczki Jana Kidawy-Błońskiego. Film odniósł sukces, jednak jego historia była dość zamknięta i nie wydawało się, aby pojawiła się, szczególnie po tylu latach, jakakolwiek potrzeba do niej wracać. W polskich realiach, jeśli już oglądamy coś, co ma w tytule dwójkę, to historia pierwszej części jest zazwyczaj nieco inna. Najczęściej mówimy o hitach, które przebiły się nawet nie do powszechnej świadomości, a które po prostu rozbijały Box Office. Dotarł do nas też trend odświeżania klasyków, ale to też nie to. Bo za nowe, bo jednak nie tak kultowe, bo to, bo tamto. Sam fakt, jak bardzo nie mogłem znaleźć powodu, dla którego ten film powstaje, intrygował mnie po jego ogłoszeniu do zobaczenia.
Zawsze taki powód może, a nawet powinien się kryć w głowie twórcy. Ich relacji ze swoimi bohaterami, dopóki sami o niej nie opowiedzą, nigdy nie zrozumiemy. Dość już jednak o dywagacjach na temat genezy, bo mógłbym im poświęcić cały ten tekst, a i tak nie doszedłbym do wniosku, który mógłbym uznać za jednoznaczny pewnik. Bo o sequelu
Różyczki więcej mówi już sama treść filmu, a ta jest, momentami nawet bardzo, zaskakująca.
Spośród wszystkich znanych z zachodnich produkcji fabularnych wytrychów pozwalających na zachowanie tej samej głównej aktorki po wielu latach ten film wybiera córkę. Magdalena Boczarska gra tutaj Joannę Warczewską, europarlamentarzystkę, którą poznajemy właściwie w szczycie międzynarodowej kariery. Pozuje na bardzo silną kobietę, ma wyjątkową charyzmę i niewątpliwie lubi się ze szkłem ze wszelkiego rodzaju kamer. Życie załamuje się jej w momencie, gdy w zamachu terrorystycznym w Kolonii ginie jej mąż. Wybuch zostaje przypisany wyznawcom Islamu, a zrozpaczona Joanna szybko złapana na warszawskim lotnisku i poproszona przez wścibskich dziennikarzy o ustosunkowanie się do niego. Wtedy z jej ust pada stwierdzenie, które można potraktować, lekko mówiąc, jako niezbyt pochlebne dla wyznawców religii Allaha. Choć można ją usprawiedliwić silnymi emocjami, na pewno ten w przyszłości jej nie ominie.
Słowa te mogą stać się jeszcze ważniejsze z uwagi na fakt, że padły na podatny grunt. Wszystkie wspomniane wcześniej cechy dobrej polityczki i grająca na antyimigranckie nastroje wypowiedź sprawiły, że pewien wpływowy polityk dostrzegł w Joannie idealną kandydatkę na pierwszą polską prezydentkę (chyba że w uniwersum Różyczki takowa już była, w sumie pewności nie ma), dlatego proponuje jej start w wyborach. Pomysł niby jest niezły, ale wiemy, że jak będzie kampania wyborcza, to zaraz zaczną się brudne gierki. A kart do tych gier przeciwnicy polityczni, biorąc pod uwagę przeszłość rodziców kandydatki, będą mieć sporo.
Jak w kinie historycznym nie często zdarza się takie coś jak
Kos, tak również rzadko zdarzają się nam produkcje o tak wyraźnym zacięciu politycznym. Filmy ważne na tym polu zazwyczaj kreuje już odbiór i podjęcie konkretnej społecznej kwestii, nie przypominam sobie jednak, aby ktoś zdecydował się w ostatnich latach tak silnie osadzić na scenie politycznej fabułę polskiej produkcji. Jest to próba udana, bo kontekst kampanijny świetnie wpisuje się w to, co zostawiła po sobie pierwsza
Różyczka, jak i daje możliwość do wytworzenia raz jeszcze wiarygodnej aury tajemniczości. Ten film stoi intrygą na wysokich szczeblach, którą prowadzi nieźle, choć nie bez wad.
Główną jest to, że scenariusz chce nam pokazać zbyt wiele. Gdyby na brudnych gierkach się skończyło, byłoby interesująco, zbyt dużo jest jednak wątków pobocznych i wtrąceń, które albo same w sobie nie mają zbyt wielkiego znaczenia, albo umniejszają tym wydarzeniom, na których wcześniej historia się budowała. Parlament europejski i walka o jakieś przetasowania tam jest tylko napominana, kampanii wyborczej właściwie brak, a i w pewnej chwili film doprowadza do momentu, gdzie dla wydarzeń nie liczy się już również zamach, od którego wyszedł. Jasne, to dobrze, że odpowiednie skupienie jest poświęcone głównemu wątkowi, jednak nie było konieczności w takim przypadku dopisywania aż tylu dookoła.
Co robić muszą mieć również w tym rozgardiaszu postacie, których również nie brakuje. I można do nich odnieść właściwie ten sam zarzut, który przedstawiłem wcześniej wątkom pobocznym. Te, które wyraźnie uczestniczą w najważniejszym, są wyraziste, jednak gdy ktoś pojawia się w którymś z mniej istotnych epizodów nie zżyjemy się z nim na ekranie wcale. Do tego dochodzi kwestia, że jakoś trzeba było zatuszować fakt 50 lat, które minęły od pierwszej części i to też nie zawsze się udaje. Gdy Magdalena Boczarska wraca w retrospekcjach do swojej starej roli, widzimy ją w bujnych fryzurach, których aż w takiej skali przecież nie nosiła, a i Jacek Braciak z Robertem Więckiewiczem mogliby w tej współczesnej wersji zostać podmienieni przez starszych aktorów. Charakteryzacja jako tak starych ludzi udała się średnio.
Nie wiem, czy jasno i klarownie wytłumaczyłem, dlaczego
Różyczka 2 mi się podobała, choć bardzo się starałem. Paradoks tego filmu jest właśnie taki, że łatwiej jest wykazać mu oczywiste wady, niż jednoznaczne zalety, a jednak seans należy do pozytywnych doświadczeń. To trochę podobnie, jak z tą celowością powstania oraz teorią, która mówi, że pół filmu jest na ekranie, natomiast reszta rodzi się w głowie widza. W mojej akurat tutaj urodził się film dobry.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]