Bo jeśli ten gatunek lubisz, to wspomniany styczeń przynosi dwóch świetnych przedstawicieli, którzy bardzo dobrze pokazują, jak duży potencjał emocjonalny jest w tego typu historiach, nawet bardzo prostych, jeśli są dobrze zrealizowane. Dopiero co recenzowałem i chwaliłem polską Światłoczułą, która z klasą podeszła do tematu niepełnosprawności. Wcześniej jednak, ze znacznie większym rozgłosem, pojawiła się w kinach Sztuka pięknego życia. W niej natomiast jest romans dwóch bardzo gorących w ostatnich latach nazwisk (nie dlatego, że i jedno i gra w Marvelu), Florence Pugh i Andrew Garfielda.
To po prostu romansidło, klasyczny utrzymany w bardziej poważnym tonie film o miłości. Trudno jest nawet streścić to fabularnie, tak aby wyszło interesująco. Chciałoby się teraz napisać, że na ekranie będzie biec tak, że nasi bohaterowie będą się poznawać, brnąć dalej w tej relacji i powstrzymywać wszystkie przeciwności, ale w takim zdaniu byłby już fałsz. Reżyser John Crowley, którego najpopularniejszym filmem do tej pory był obecny w sezonie nagrodowym dekadę temu, jednak teraz już trochę zapomniany Brooklyn z Saoirse Ronan, odróżnia swój film od najbardziej klasycznego melodramatu dwoma (a właściwie trzema) trickami.
Pierwszym jest fakt, że narracja nie jest prowadzona linearnie, a sceny przeplatają się ze sobą w kolejności niezbyt chronologicznej czasowo. Pozwala to jednocześnie uzyskać formę pięknego błyszczącego pamiętnika ze związku, jak i utrzymać emocje widza cały czas na podobnym poziomie. Niby wiesz, że to wszystko dąży do kulminacji, nie masz już jednak pojęcia, jak i kiedy do niej dojdzie oraz jaka scena i z jakiego okresu ją poprzedzi. Zabieg ten fantastycznie współgra z nadaniem atmosfery piękna krótkim chwilom, co ma płynąć rwącym potokiem z przekazu filmu. Nie bez przyczyny w oryginale nazywa się on We live in time.
Druga sprawa to to, że naszą bohaterkę trawi śmiertelna choroba. Jest to broń obosieczna, jednak dobrze wykorzystana podbija dramaturgię. Jeśli bowiem podpisany jest już wyrok śmierci, cały seans jest czasem, w którym widz musi zacząć żałować straty. To się udaje, nie tylko ze względu na dzieci i męża, ale również na karierę, marzenia i światło, które wnosi na ekran Florence Pugh. Almut, bo tak jej bohaterka się nazywa, a jeszcze to w tym tekście nie padło wie, że to już koniec będąc właściwie na początku. Jej życiorys ściera początki macierzyństwa czy wielkiej kariery z nieuniknionym końcem, a ona się stara się wyciągnąć z tej walki jak najwięcej. Jest to najsilniejsza więź, jaką tworzy z widzem, która przynajmniej mnie doprowadziła do efektu związania emocjonalnego. Zdrowy człowiek od śmiertelnie chorego różni się w końcu tym, że już wie kiedy.
Florence i ich związek udało mi się delikatnie podsumować w poprzednim akapicie, ten więc zacznę rozważaniami na temat występu Andrew Garfielda, bo choć w takich konfrontacjach z brytyjską aktorką można zostać zdominowanym (vide Don’t worry darling i Harry Styles), on jest akurat równorzędnym partnerem. Relacja kipi czymś, co prawdopodobnie wypracowali na planie, a co czyni oglądanie tego filmu ciepłym i przyjemnym. Ma się wrażenie, że Almut i Tobias zwyczajnie uwielbiają ze sobą przebywać i każda rozłąka jest dla nich ciężarem. Dlatego właśnie znakomicie wybrzmiewają sceny erotyczne, a jeszcze bardziej te, w których dzieją się najważniejsze z ich punktu widzenia wydarzenia jak poród Almut.
Słyszałem głosy, które zarzucają polskiemu tytułowi, że został żywcem przeniesiony z tanich sesji coachingowych. Zgodziłbym się z tym, jednak dalej jest to nazwa, która do ogólnej koncepcji mogłaby pasować. Robiłaby to w momencie, w którym film stawiałby większy akcent na malutkie wydarzenia z życia naszych bohaterów i to w nich ukazywał piękne życie i pielęgnowany, mimo że naznaczony szybkim zakończeniem związek. Tego mi brakuje, bo cały seans obserwujemy właściwie wyłącznie wydarzenia doniosłe. Poza tym to jednak melodramat, który doskonale radzi sobie z wywołaniem poruszenia. Tutaj na pierwszym miejscu jest nawet nie związek, a dwójka ludzi ich potrzeby. Bo żyją oni w czasie, który obydwoje chcą wykorzystać optymalnie.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]