Powstały po ponad dwudziestu latach od oryginału sequel Vinci bardzo dobrze sam podkłada się do zarzutów. Jeśli uznać, że nie jest to film udany, a co gorsza – wyraźnie motywowany, nomen omen, skokiem na kasę – zarzuty czynić mu można łatwo, korzystając z cytatów z pierwszej części. Oprócz bycia doskonale napisanym heistem o kradzieżach dzieł sztuki, w dużej mierze bowiem był to film o podrabianiu. O tym, jak zrobić arcydzieło jeszcze raz, kto na taką podróbkę może się naciąć, a także z wnioskiem, że wykorzystana przez odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie może przynieść duże korzyści. Wszystko to są przemyślenia żywe, które mogą z Wami zostać po tym seansie.
To, na czym w lwiej części pierwszego filmu zależało policji, dzieje się już od wielu lat. Cumy nie ma w mieście – jest gdzieś w Hiszpanii, gdzie ułożył sobie życie w pięknym domu z żoną. Pewnego dnia, z umową o dzieło, przyjeżdża do niego paser Chudy, który coś tam miał wspólnego z Grubym. Miał coś wspólnego – w sensie, jak mówi nasz legendarny złodziej – chodził mu po fajki. Zapewne istnienie tej postaci wynika z faktu, że Mieczysław Grąbka jest niestety jednym z tych, którzy tego sequela po prostu nie dożyli. Ten nowy, którego ksywa świadczyłaby o dużo mniejszej tuszy, od początku wydaje się mniej wiarygodny, ale wie, że coś tam się dzieje na mieście, jakaś robota jest nagrywana. Udając się do tego, który poradziłby sobie z nią najlepiej, słyszy odmowę. Już po kilku minutach jednak, ustami samego Cumy, dowiadujemy się, że jest ona nie w smak samemu zainteresowanemu.
Po krótkim epizodzie zagranicznym wracamy więc do Polski. Znowu w grodzie Kraka, bo to on świetnie poradził sobie z rolą bohatera poprzedniej historii. Wykorzystywano zarówno topografię jego starówki, walor historyczny, jak i bogactwo kulturowe tego miasta. Tutaj widać wyraźnie, że ten punkt stylistyki filmu miał zostać powtórzony. Nie chodzi tylko o piękny widok z okna Juliana – bo jest on częścią większej całości. Cuma, pracując nad zdobyciem informacji do kolejnej misji, stołuje się w bardzo różnorodnych knajpach, próbując kuchni z różnych stron świata, odwiedza muzea, ale także – powracając do starych znajomych – przemierza okolice dawnej stolicy Polski, w tym Ojcowski Park Narodowy. Jeśli myśleć o filmie jako o promocji jakiegoś regionu, druga część robi równie dobrą robotę co pierwsza – i dużo lepszą, niż swego czasu robiła Volta Machulskiego, jeśli chodzi o Lublin.
Gdybyśmy mówili więc o turystycznej reklamówce, byłoby znakomicie, problem jednak w tym że Vinci 2 to pełnometrażowy film, w dodatku dźwigający dziedzictwo pierwszej części. Sam sobie w dużej mierze wpycha je do rąk, bo jest to film w dużej mierze zrobiony tak, jak tanie nostalgia baity. Jest mnóstwo odniesień, które szybko pogubią wszystkich, którzy chcieliby wsiąść do tego pociągu dopiero teraz. Świetnie, że udało się zgromadzić jeszcze raz praktycznie całą oryginalną obsadę, Jeszcze lepiej jednak, gdyby dla każdego udało się znaleźć dobrą rolę w tej historii. Zarzut tyczy się głównie grupy nowych twarzy, bo to oni uginają się pod ciężarem wszechobecnego wzdychania za dawnymi czasami. Film ma świetny koncept skoku, tym razem robionego równolegle przez dwie ekipy, aby zestawić nowe ze starym, jednak ta współczesna jest niestety maksymalnie bezbarwna. Zarówno wspomniany Chudy, jak i jego pomagierzy nie potrafią przekonać do tego, że nadają się do tej roboty. Popełniają głupie błędy, dają się ogrywać jak dzieci, a i przez cały film nie tworzą jakiejkolwiek nici sympatii z widzem. To ewidentny problem tej historii, która działałaby dużo lepiej z równorzędną konfrontacją.
Drugi mankament to tempo opowieści. Nawet jeśli masz świetne wspomnienia z pierwszego filmu, od początku trudno zżyć się z tym drugim z uwagi na fakt, jak niewiele się dzieje i jak niemrawo się on rozkręca. Cuma musi odwiedzić starych znajomych, zapukać we wszystkie drzwi, które połączą go z przeszłością, a żeby zaplanować nową akcję, potrzeba potężnego researchu, który następuje leniwie. W efekcie po ponad godzinie seansu budzimy się z rozgrzebanymi wieloma wątkami, wykorzystanym ogromem postaci i z akcją, która prawie nie została popchnięta do przodu. Seans trwa dwie godziny, jednak spokojnie bylibyśmy w stanie go skrócić o jakieś 30 minut, wycinając zupełnie niepotrzebne sceny. Bez tańczenia tanga i kilku ujęć z bólem w okolicy lędźwiowej Cuma mógłby działać dokładnie tak samo.
W Vinci doskonałość scenariusza wyróżniało też to, co najprostsze, czyli po prostu słowa. Film ten pamiętam jako istną kopalnię cytatów, która sprawiała, że był naprawdę łatwy do zapamiętania. Tym, którzy obejrzeli go kilka razy wchodził szybko do potocznego języka. Dwójka jest pod tym względem słabsza, choć bardzo mocno stara się nie tylko wypowiedzieć nowe wersje klasycznych aforyzmów, ale dodać również swoje. Jest kilka błyskotliwych nawiązań piłkarskich, momentami rzucamy oczko do pojedynczych i mało znaczących kwestii z pierwszej części, co poruszy lekko do góry kąciki ust jej fanów. W całej okazałości to jednak scenariusz o klasę gorszy.
Szkoda o tyle bardziej, że to film, który przy zyskaniu naprawdę niewielkich szlifów mógł zadziałać. Wskazując jego zalety trzeba się bowiem z grubsza pochylić nad tym, co czyniło znakomitym Vinci. Scenariusz gdy już się rozkręci, w kilku momentach zostawia intrygę przypadkom, ale zabawnym i wiarygodnym, wątek każdej z powracających po latach postaci się zamyka, a dzieci spod auta Werbusa, w które wcielają się Jan Sałasiński i Zofia Jastrzębska dodają nowej krwi i młodzieńczej energii. Nie przysłoni to jednak faktu, że nowy film Juliusza Machulskiego robi wszystko o te kilka punkcików gorzej od oryginału. Jak wiemy, podróba musiałaby być naprawdę dobra, żeby widzowie ją bez problemu łyknęli. Tutaj od razu przyjdzie Wam do głowy, że to kopia. I żadna mecenas sztuki nie powie, że genialna.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]