Bayonetta to dobrze znana fanom japońskich produkcji seria, która oczarowała graczy przede wszystkim nietypowym głównym bohaterem – odzianą w lateks i obdarzoną niezwykłym wdziękiem wiedźmą, która klepie aż miło wysłanników Niebios. Przygody Bayonetty jak dotąd reprezentowały gatunek radosnych slasherów, gdzie do naszych zadań należało przede wszystkim siekanie nieskończonych przeciwników oraz powalanie przepotężnych i często ogromnych bossów. Teraz jednak studio PlatinumGames postanowiło zrobić coś nowego – zafundowali nam prequel w zupełnie innej konwencji. Ja na początku nie byłem przekonany, ale szybko przyznałem się do pomyłki, bo Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon ma naprawdę dużo dobrego do pokazania.
Ostatnia odsłona serii, czyli
Bayonetta 3, ukazała się na Switchu całkiem niedawno, bo w październiku ubiegłego roku. Co prawda nie zebrała samych pochlebnych opinii – czego można było się po dziele od raczej niezawodzącego PlatinumGames spodziewać – ale przynajmniej przypomniała o sobie fanom franczyzy. Warto bowiem wspomnieć, że te kilkanaście lat temu
Bayonetta, uważana za duchowego spadkobiercę Devil May Cry, narobiła niemałego szumu. Pierwsza odsłona przygód wiedźmy do dziś potrafi zachwycić widowiskowymi starciami i ogólnym feelingem jaki płynął z tej soczystej produkcji. Dwójka tylko podbiła poziom do chyba nieosiągalnego poziomu, więc trójka – na którą przyszło nam czekać dość długo – nie miała łatwo, zwłaszcza że musiała mierzyć się z ograniczeniami Switcha. No dobra, a co gdyby jednak zrezygnować z tego widowiskowego siekania na prawo i lewo? Ale że co? – spytało pewnie większość fanów serii. Ano to, że jest to wykonalne, a japońscy deweloperzy całkiem skutecznie to udowodnili.
Screen z gry Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon
Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon to bowiem zupełnie inna produkcja od dotąd wydanej trylogii głównej serii. Zrezygnowano z realistycznej oprawy graficznej, porzucono dynamiczny system walki, a zamiast tego zafundowano nam przygodę kolorową, ciepłą i najeżoną gameplayem wymagającym zaangażowania obu półkul mózgu. Możliwe, że tak drastyczna zmiana nie przeszłaby w kolejnej odsłonie głównej serii, ale jako spin-off/prequel nie było to aż tak kontrowersyjne dla fanów. Dzięki temu deweloperzy mogli śmiało tworzyć coś nowego, a ja osobiście jestem bardzo na tak w kwestii wszelkich zabaw formą rozgrywki. Tym bardziej, jeśli pomysł jest wart uwagi i zostanie odpowiednio obudowany – a tu to zagrało jak najbardziej.
Jak wspominałem,
Cereza and the Lost Demon to prequel. Ukazuje losy Bayonetty przed tym, gdy młoda czarownica jeszcze w ogóle zaczęła używać tego imienia – w grze spotykamy ją jako Cerezę. W pierwszej godzinie poznajemy jej mroczne lata dziecięce oraz początki szkoleń na czarownicę. Dziewczyna chce zdobyć moc, aby uratować uwięzioną matkę. Podczas pobierania nauk dostaje jedno ostrzeżenie – nie może wejść do tego magicznego lasu opodal. Dobrze się domyślacie – Cereza dość szybko postanawia zakaz złamać. Wyrusza w głąb mrocznego drzewostanu i oczywiście niedługo zaraz wpada w tarapaty. Chce użyć mocy, ale nie wszystko idzie zgodnie z planem. Z pomocą przychodzi jej jednak przypadkiem przywołany demon, który wnika w jej pluszowego przyjaciela Cheshire. Od tego czasu ramię w ramię rozprawiają się z kolejnymi przeszkodami. Ich celem jest odnalezienie białego wilka, istotę stanowiącą klucz do uwolnienia matki naszej bohaterki.
[gallery ids="229575,229576,229578,229577"]
Historia w prequelu nie przedstawia nic odkrywczego, a bardziej jest jedynie pretekstem do przemierzania magicznego lasu i jego licznych zakątków. Choć w grach szukam głównie dobrej historii, to nie zawsze jest ona najważniejsza. Tu tę powierzchowność scenariuszową nadrabia relacja Cerezy i jej pupila-demona. Relacja choć z początku dość oziębła, z czasem ewoluuje i zwyczajnie dobrze się na nią patrzy. Największą zaletą gry jest właśnie ta dwójka głównych bohaterów, ale od gameplayowej strony. Przez większość gry mamy bowiem możliwość sterowania dziewczyną i demonem jednocześnie. Twórcy zaimplementowali ciekawe rozwiązane, gdzie lewym joyconem kierujemy Cerezą, a prawym Cheshire. Niby bardzo prosty pomysł, ale nie dość że wymaga całkiem sporego wysiłku od umysły, by nie mylić ciągle stron, to daje też ogromne pole do popisu w kwestii wymyślnych zagadek środowiskowych. Co najważniejsze, twórcy tego potencjału nie zmarnowali, dzięki czemu przez te kilkanaście godzin zabawy możemy liczyć na sporo atrakcji.
Można ponarzekać tylko, że na fajerwerki przyjdzie nam poczekać te kilka godzin. Pierwsze sześćdziesiąt minut to bowiem dość łopatologiczne przedstawienie tła opowieści, a później nie jest lepiej, gdy dostajemy dość niemrawe rozwiązania w rozgrywce, które zwyczajnie nie sprawiały zbyt dużo frajdy. Całe dobro zaczyna się później, im głębiej w las Avalon zawędrujemy. Nasz przyboczny Cheshire zyskuje moce żywiołów, dzięki czemu otrzymujemy dostęp do nowych miejsc. Przy pomocy zdolności dwójki bohaterów, musimy też rozwiązywać coraz to wymyślniejsze zagadki środowiskowe – w grze jest sporo klasycznych lochów i tam dzieje się zdecydowane najwięcej. Walka również zaczyna nabierać rumieńców, choć ta akurat przypadła mi do gustu od początku. Jako że młoda wiedźma nie umie walczyć, najwięcej robi tu demon. Na szczęście dziewczyna nie jest całkowicie bezradna, bo potrafi używać magii unieruchamiającej, co w rezultacie ułatwia zadane Cheshire – współpraca najważniejsza. To kolejny element świetnie wykorzystujący dualizm sterowania.
https://www.youtube.com/watch?v=DF0TfX02Mw4
Od samego początku
Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon zachwycała mnie oprawą graficzną. Oprawa przypomina prace wykonane przy pomocy akwareli, a historię poznajemy jako zbiór stron w kolorowej książce pełnej takich obrazków. Ktoś może oczywiście narzekać, że nie dostajemy dynamicznych animacji, a tylko statycznej kadry, ale mnie to urzekło – zdecydowanie ma to swój urok. Może dlatego, że lubię gry indie, a recenzowana dziś produkcja ma właśnie taki vibe? Całkiem możliwe, choć nie nazywajmy
Cereza and the Lost Demon grą niezależną, bo ilość zawartości tu upchanej zdecydowanie gry indie nie przypomina.
Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon zapowiedziana została dość niedawno i zdawać się mogło, że będzie to tylko ciekawostka, o której nawet twórcy niespecjalnie dużo chcieli mówić. Teraz jednak myślę, że deweloperzy z Japonii mieli zamiar nas zwyczajnie zaskoczyć, dostarczając grę oryginalną i nietuzinkową i nie poprzedzając tego hucznymi zapowiedziami. Jeśli naprawdę chodziło o to drugie, to udało się w stu procentach. Prequel ten obiera własną ścieżkę i choć może nie porywa historią czy widowiskową walką, to ten jeden mały pomysł wykorzystuje tak doskonale, że w zupełności wystarczyło to, by wciągnąć mnie na kilkanaście godzin odświeżającej rozgrywki. Ach, jak ja lubię być tak pozytywnie zaskakiwany.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Gra więcej, niż powinien. Od czasu do czasu obejrzy jakiś film, ale częściej sięgnie po serial w domowym zaciszu. Niepoprawny fanatyk wszystkiego, co pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni.
|
[email protected]