Kiedy Game Freak ogłosił Pokemon Legends: Z-A, fani od razu zaczęli się zastanawiać, czy studio po sukcesie Arceusa odważy się ponownie poeksperymentować. Odpowiedź? Tak, ale tylko częściowo. Nowa odsłona to świeże spojrzenie na formułę, które jednocześnie wciąż trzyma się dobrze znanych, bezpiecznych rozwiązań. Efekt? Gra, która momentami błyszczy jak rzadka karta Charizardem, a czasem... przypomina raczej Magikarpa skaczącego w kałuży.
Zamiast dzikich łąk i gór, tym razem trafiamy do tętniącego życiem Lumiose City. Pomysł zamknięcia gracza w jednym, rozległym mieście budził we mnie mieszane uczucia — w końcu od zawsze największą przyjemnością w Pokemonach była eksploracja natury. A jednak… miasto potrafi zaskoczyć. Dachy pełne ukrytych skarbów, strefy przemysłowe, kanały, a nawet place budowy zamienione w tor przeszkód — to wszystko nadaje grze charakteru urbanistycznego survivalu.

Niestety, im dłużej spacerujemy po ulicach, tym bardziej widać, że Switch trzyma twórców w ryzach. Miasto bywa powtarzalne, parki są nieliczne, a budynki – choć ładne – często zamknięte na cztery spusty. Szkoda, bo kilka dostępnych wnętrz (muzeum, hotel, laboratorium) pokazuje, że Game Freak potrafi tworzyć naprawdę klimatyczne przestrzenie. Lumiose City ma ogromny potencjał, ale czasami bardziej przypomina makietę niż prawdziwą metropolię. Na szczęście twórcy zadbali o pionowy wymiar eksploracji – wspinanie się na dachy czy balansowanie po rusztowaniach daje frajdę, szczególnie gdy czeka tam rzadki stworek lub błyszczący przedmiot. To właśnie te momenty przypominają mi, jak wiele radości potrafi dać świat Pokemonów, nawet jeśli tym razem to świat z betonu i szkła.
Największe zaskoczenie? System walki. Pokemon Legends: Z-A daje nam dużo większą swobodę ruchu, co nadaje starciom strategicznej głębi. Pozycjonowanie naprawdę ma znaczenie: jeśli wasz pokemon używa ataku wręcz, musi podejść do przeciwnika, tracąc przy tym cenne sekundy i wystawiając się na kontratak. Z kolei ataki dystansowe wymagają cofnięcia się, a obszarowe można wykorzystać taktycznie, tworząc strefy zagrożenia.

Brzmi świetnie, prawda? Niestety, to nie jest cała prawda. Poziom trudności gry sprawia, że większość tej taktyki nie jest potrzebna. Dzicy przeciwnicy rzadko stanowią wyzwanie, a walki z trenerami są bardziej pokazowe niż strategiczne. System naprawdę błyszczeć może dopiero w trybie PvP, gdzie pozycja, dystans i timingi zaczynają mieć realne znaczenie. W singlu – to bardziej ładny dodatek niż konieczność.
Tam, gdzie Pokemon Legends: Z-A naprawdę błyszczy, to pętla rozgrywki. Gra nie próbuje kopiować klasycznych Pokemonów – nie ma tu tradycyjnych sal, odznak ani Ligi. Zamiast tego stawia na cztery filary: łapanie gatunków, zdobywanie rang, nocne walki z trenerami i starcia z bossami – potężnymi, dzikimi megaewolucjami. To system, który działa zaskakująco dobrze. Ciągle czujemy postęp, nawet jeśli nie goni nas główny wątek fabularny.

Misje poboczne? Bywa różnie. Część to klasyczne fetch questy (zanieś coś, przynieś coś), ale trafiają się perełki z własną historią i klimatem. Niektóre zadania prowadzą nawet do rzadkich Pokemonów lub specjalnych aren. Czuć, że Game Freak eksperymentuje – i choć nie zawsze wychodzi, to gra nagradza ciekawość.
Pod względem oprawy Pokemon Legends: Z-A to wyraźny krok naprzód względem Arceusa. Modele postaci są szczegółowe, animacje płynniejsze, a świat — choć prosty — tętni kolorami. Muzyka świetnie oddaje miejską atmosferę, łącząc klasyczne motywy z elektronicznym tłem. Czasem jednak widać, że Switch jest już na granicy możliwości – spadki animacji, pop-iny tekstur czy spowolnienia w zatłoczonych miejscach nie należą do rzadkości. Gra nie jest jednak brzydka – wręcz przeciwnie. Ma swój styl. Szkoda tylko, że czasem ten urok psuje techniczne ograniczenie.
Pokemon Legends: Z-A to gra o ogromnym potencjale, który nie zawsze w pełni wykorzystuje. System walki to krok w świetnym kierunku, ale za niski poziom trudności sprawia, że strategiczne mechaniki rzadko mają znaczenie. Lumiose City to pomysł z potencjałem – pełne uroku, ale powtarzalne i miejscami puste. Mimo to trudno oderwać się od gry, bo eksploracja, łapanie i rozwój wciągają jak najlepszy serial o Pokemonach – tylko że tu my jesteśmy głównym bohaterem.
Nowe Pokemony nie są drugim Arceusem. To raczej jego młodszy, odważny brat, który stara się znaleźć własny styl. Gra ma serce, urok i kilka naprawdę świeżych pomysłów, ale czasem brakuje jej odwagi, by pójść krok dalej. Dla fanów kieszonkowych potworów to pozycja obowiązkowa – nie tylko dlatego, że odświeża formułę, ale też dlatego, że przypomina, za co pokochaliśmy tę serię. Nie jest idealnie, ale to naprawdę ciekawy krok w dobrą stronę.
Ilustracja wprowadzająca: materiały prasowe
Gra więcej, niż powinien. Od czasu do czasu obejrzy jakiś film, ale częściej sięgnie po serial w domowym zaciszu. Niepoprawny fanatyk wszystkiego, co pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni. | [email protected]