
Parawersum grozi anihilacja, a wielkim nieobecnym superbohaterskiej zbiórki jest właśnie Czarny Młot. Różnorakie jego wersje alternatywne gryzą piach, a jedyną dzierżącą niegdyś młot jest Lucy. Lecz pani Webber nie po to przechodziła na emeryturę, by teraz szamotać się z jakimś ostatecznym złem. Dopiero gdy pożoga zagraża jej fasadowej sielance, decyduje się na radykalny krok. Czy jednak powrót w trykoty nie narazi jej rodziny i nie spowoduje kolejnych komplikacji? Tym razem grożących czymś więcej, niż rodzinnymi żalami.
Kanadyjskiemu twórcy udało się zebrać w jednym miejscu wszystkie swoje postaci. Od tych znanych jeszcze z pierwszego tomu serii, aż po persony pokroju Skulldiggera czy Inspektora Insektora. Widać tu jak na dłoni pomysłowość ich twórcy, ale niektórzy z nich są, że zacytuje klasyka, równiejsi od innych. Świat Czarnego Młota przez lata przeistoczył się w niemałe uniwersum i choć „kryzysowość” historii jest w swej skali adekwatna do jego wielkości, to spięcie wszystkich wątków wydaje się... niepełne. Co mnie samego zaskakuje, biorąc pod uwagę, że w przypadku pozostałych tomów odczuwałem wręcz przesyt wizją Lemire'a. Może dlatego, że tu pojawiło się coś, czego brakowało mi w ostatnich kilku tytułach spod tego szyldu.

Wątek obyczajowy jest tu wyraźny i dobrze nakreślony. Konflikt matki z córką i cała familijna otoczka sprawiają, że na chwilę pojawia się unikalny nastrój tych bardziej autorskich komiksów. Potęguje go fakt obecności pierwszej ekipy herosów goszczących na farmie. Ale znów, jak na swoisty punkt kulminacyjny, Czarny Młot: Koniec jest nieco przykrótki. Owszem, wiele działo się w poprzednich tomach (i nie zawsze w dobrym stylu), ale jako swoista wisienka na torcie, prezentuje się skromnie. Choć do tego, czy to na pewno ostateczna opowieść, odniosę się za chwilę…
Styl rysunków w Czarnym Młocie mocno odbiegał od tego, co widzimy w peleryniarskim mainstreamie. Artyści jak Ormston czy Rubin pomogli Lemire'owi wykreować unikalny charakter jego serii. W tym tomie Malachi Ward i Bryce Davidson zachowują ten trend, choć zdawać by się mogło, że crossoverowa i ostateczna potyczka z Antybogiem wymaga udziału rysowników o „heroicznej” kresce. Lemire tak jednak wypiekł swą opowieść, by nawet starcie superludzi z największym złem Parawersum miało brzmienie jego historii. Czarny Młot to dla mnie nie tylko komiks superbohaterski, ale i dialog z popkulturą. Od weird fiction, poprzez magazynowe SF, aż po opowieść psychologiczną. A taki typ opowieści nie da się przedstawić inaczej niż w sposób, w jaki czynią tu ilustratorzy.

Uniwersum Czarnego Młota to nadal ciekawy świat i Lemire stworzył coś, co mogło wyjść jedynie spod ręki artysty jego klasy. Niestety gdzieś w połowie drogi autorowi lub/i wydawcy zachciało się więcej i w efekcie artyzm gdzieś uleciał. Czy może raczej - został rozwodniony. Czarny Młot: Koniec to oczywiście nie finisz tego świata, ale jako spięcie pewnej epoki daje radę. Niebawem otrzymamy pewnie zapowiedziane już kontynuacje losów różnych postaci. Ale czy potrzeba nam kolejnego świata herosów, którego rdzeń powoli się wypala? A może dostaniemy powrót do dawnej świetności? Czarny Młot: Koniec jest gdzieś pomiędzy, choć nieźle robi to, do czego został stworzony.

Tytuł oryginalny: Black Hammer vol.8: The End
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Malachi Ward, Bryce Davidson
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2025
Liczba stron: 176
Ocena: 70/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.