Khonshu tkwi uwięziony w Asgardzie, tymczasem Moon Knight stara się odpokutować swoje winy. Zakłada ośrodek wsparcia, choć sam regularnie musi stawiać się na terapię w ramach kurateli, jaką nałożyli na niego Czarna Pantera i spółka. To zdecydowanie najciekawsza część komiksu. Oprócz tego Moon Knight spotyka inną Pięść Khonshu (wszak egipski bóg ma dwie ręce, prawda...?), mierzy się z wewnętrznymi zdradami i na własnej skórze odczuwa politykę burmistrza Fiska. Jest inaczej niż u Ellisa czy Lemire'a, ale księżycowy blask świeci jasno.
Moon Knight to jeden z moich ulubionych herosów. Bohater ulicy z boskim namaszczeniem. Wariat, ale pozytywny. A do tego w eleganckim, śnieżnobiałym garniaku. MacKay bardziej niż poprzednicy idzie w heroizm, ale z dodatkiem pomocy lokalnej społeczności. Misja Midnight ma nieco new age'owy charakter, ale nie obawiajcie się parareligijnego bla bla. Charakteru wszystkiemu dodaje fakt, że Marc Spector chodzi na terapię powoli obnażającą jego psychiczne rany. Pod buńczucznością graniczącą z samobójczymi wręcz działaniami, kryje się dotknięty traumami osobnik. Do tego z osobowością wieloraką. W Moon Knight tom 1 te wewnętrzne kwestie dopiero nabierają rozpędu, ale finał sugeruje mocne przyspieszenie w kolejnym tomie.
Wszystko to ma swoje konsekwencje, a najciekawsze są metody walki ze złem Moon Knighta. Jako uliczny bohater prezentuje podobny styl do Daredevila czy Spider-Mana, ale majątek i okazjonalne wsparcie egipskiego bóstwa pozwalają mu na więcej. Do czasu, bo cała jego działalność to rollercoaster i wszystko sypie się w nieoczekiwanym momencie. Każdy normalny heros na jego miejscu albo by zwariował, albo porzucił maskę. Moon Knight wybrał to pierwsze.
Alessandro Cappuccio wie, jak odpowiednio przedstawić herosa takiego jak Moon Knight. Po pierwsze - biel. Pięść Khonshu wręcz promienieje w jego pracach księżycowym blaskiem. Heros wyróżnia się na tle nocy, będąc zwiastunem lunarnego łomotu. Niemała w tym zasługa kolorysty Lee Loughridge'a. Sceny walki są spektakularne, ale bliższe zaułkowym bijatykom niż bitwom superludzi w chmurach. Akcję równoważą kameralne sesje terapeutyczne i co bardziej oniryczne wizje głównego bohatera. Khonshu, choć w asgardzkich kajdanach, wciąż ma tę moc. Ciekawa jest też postać Hunter's Moona, który jest zaskakująco dobrze dopasowany do całej otoczki serii. Nie zapomniałem oczywiście o Federico Sabbatinim, odpowiadającym za ilustracje w więziennym epizodzie. Spector pokazuje, że pomarańczowy to nowy biały.
Miło, jak na rynku pojawiają się komiksy z tymi nieco mniej pierwszoligowymi herosami. Bo może i Moon Knight ma już swój serial i jest lepiej rozpoznawalny, ale ze względu na pewne cechy nie będzie on jednak nigdy prominentnym superherosem. I to mi się podoba. Świat jest pełen racjonalnych bohaterów i statystycznie potrzeba kilku mniej stabilnych osobników, by uniwersum było ciekawe. Moon Knight jest szczególnie interesujący. Każdy z dotąd wydanych u nas komiksów ukazywał go nieco inaczej. W Moon Knight tom 1 dostaliśmy więcej heroizmu, ale gęsto przeplatanego psychologią i mrokiem. Czekam, co Jed MacKay zaprezentuje dalej.
Tytuł oryginalny: Moon Knight Vol.1: The Midnight Mission, Moon Knight Vol.2: Too Tough to Die
Scenariusz: Jed MacKay
Rysunki: Alessandro Cappuccio, Federico Sabbatini
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2025
Liczba stron: 312
Ocena: 80/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.