Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

grafted

Cobra Kai: sezon 6, część 3 - recenzja serialu. Grande Karate Finale

Autor: Adam Kudyba
16 lutego 2025
Cobra Kai: sezon 6, część 3 - recenzja serialu. Grande Karate Finale

Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. W przypadku serialu stanowiącego kontynuację oryginalnych filmów z serii Karate Kid to powiedzenie jest szczególnie trafne. Wielka przygoda Johnny'ego Lawrence'a, Daniela LaRusso oraz ich dzieci i podopiecznych dobiega końca. Zakończenie drugiej części finałowego sezonu postawiło poprzeczkę wysoko, ale Cobra Kai w to graj. Jeśli schodzić ze sceny, to właśnie w taki sposób.

Środkowa część sezonu zakończyła się tragicznie, bowiem w trakcie Sekai Taikai śmierć poniósł jeden z uczestników turnieju, Kwon. Zawody zostają zawieszone, ale na skutek lobbingu Terry'ego Silvera (Thomas Ian Griffith) dochodzi do ich wznowienia. Dolina zatem staje się centrum świata karate, a Sam (Mary Mouser), Robbie (Tanner Buchanan) i Tory (Peyton List) ponownie otrzymują możliwość walki o najwyższe cele. To także ostatnia szansa na światowy sukces dla ich senseiów - spodziewającego się dziecka Johnny'ego (William Zabka) i poszukującego wewnętrznego spokoju Daniela (Ralph Macchio).

Rożni twórcy hołdują zasadzie, że finały muszą być epickie, a pożegnanie z serialem powinno mieć odpowiednią stawkę i zostawić widza z poczuciem ekstazy i tęsknoty. Przyznam szczerze, że jak najbardziej będę tęsknił za Cobra Kai - filmy z serii Karate Kid miały premierę dużo wcześniej, niż się urodziłem, ale były jednymi z tych tytułów, których w telewizji nie pomijałem, zresztą zawsze czułem jakąś sympatię i bliskość do opowiadanych w nich historii. Serial zrobił bardzo wiele, by sprawnie to pociągnąć do przodu - nie tylko znakomicie rozwinął złożoną, pełną wzlotów i upadków, relację Daniela z Johnnym, ale wprowadził młodych bohaterów, którzy na przestrzeni kilku sezonów ukształtowali się jako samodzielne postaci z własnymi charakterami i postawami życiowymi. 

Ostatnia część szóstego sezonu stawia kropkę nad i. Karate Kid przedstawiał nam młodego LaRusso jako obiekt nękania ze strony Lawrence'a, ale Cobra Kai pozwoliło rzucić nieco więcej światła na to i zasiać wątpliwość, kto w tej relacji odgrywał którą rolę. Jestem zachwycony tym, w jaki sposób senseiowie rozliczają się z własną przeszłością, dzięki czemu ich jedyne w swoim rodzaju "braterstwo" niesamowicie wybrzmiewa. Daniel (w formie snu) mierzy się ze swoimi demonami i w poruszającej scenie wygarnia swojemu staremu mistrzowi co czuje, ale równocześnie wreszcie w pełni pojmuje sens jego nauk. Publicznie, ale co najważniejsze, przed sobą samym, ostatecznie akceptuje filozofię Cobra Kai, choć jej nie wyznaje. 

Do Johnny'ego zaś należy najmocniejsza i, nie owijając w bawełnę, cholernie poruszająca scena rozmowy z Kreesem (Martin Kove). To właśnie w niej wybrzmiewa ogromny żal tego pierwszego i rozczarowanie tym, jak się wszystko między nimi potoczyło (poczynając od przegranych z LaRusso mistrzostw). To najmocniejszy emocjonalnie moment, w którym Johnny na moment zrzuca skórę twardziela, a wychodzi z niej człowiek, który lata temu się połamał, ale dzięki własnej pracy i wsparciu bliskich wyszedł na prostą i zaznał szczęścia, nie zapominając przy tym o dawnych krzywdach. Zasłużył na to, żeby finałowy, kulminacyjny punkt fabuły należał do niego.

Ten sezon nie tylko bardzo dobrze domyka losy senseiów, ale także ich podopiecznych, którzy zaczynali swoją przygodę z karate na różnych etapach, każde z nich miało do przepracowania coś innego i własne perspektywy na przyszłość. Świetnie obserwuje się bromance Miguela i Robbiego (świetni Xolo Maridueña oraz Tanner Buchanan), którzy wywodzili się z różnych miejsc, byli wobec siebie najbardziej zawziętymi rywalami, a finalnie połączyła ich rodzina (i oczywiście karate). Emocjonującą oraz łapiącą za serducho drogę przeszła Tory (znakomita Peyton List), która choć była na różnych frontach, nigdy nie zatraciła w sobie człowieczeństwa, serca do walki i szczerej, wynikającej z jej życiowych sytuacji, zawziętości. 

Tym bardziej cieszy werdykt turnieju i ogranie go przez fabułę - kontuzja Robbiego nie zostaje magicznie uleczona, ale po emocjonujących (i jak zwykle, kapitalnie zainscenizowanych) walkach triumfują ci, którzy na to zasługują. Co najważniejsze, rozumieją jednak, że ważniejsze od zwycięstwa jest serce do tego, co się robi. Ostatnie pięć odcinków bardzo zręcznie, bez większych dłużyzn i z odpowiednim tempem przeprowadza nas przez niełatwe decyzje w związku z powrotem do turnieju i emocjonujące walki, ubogacając całość o udany fanservice. Nie czuć, żeby stawka była podbijana sztucznie, a ekranowe wydarzenia mieszczą się w granicach logiki. 

W trakcie wszystkich sezonów niemal każdy z bohaterów zdążył się rozwinąć i zainteresować widzów swoją osobą. Nie powinno być wielkim zaskoczeniem, że aktorstwo przez największe i najbardziej emocjonujące A zaprezentowali William Zabka i Ralph Macchio. Osobno i razem stworzyli ikoniczne kreacje, wychodzące znacznie poza figury arcywrogów. Czas doświadczył obu na różnych polach, postawił ich naprzeciw siebie, by urodziła się między nimi mająca burzliwe momenty, ale szczera i dojrzała relacja. Rozróżniając na samodzielne postacie najlepiej wypada Zabka, którego Johnny nigdy nie zatracił natury badassa, ale otwierając się na innych, otworzył się na samego siebie i zrozumiał wiele. Kawał umiejętności zaprezentował też Macchio, który świetnie wykreował bardziej stabilnego życiowo, neurotycznego i mocno przywiązanego do nauk Miyagiego Daniela LaRusso. 

Na drugim planie w ostatniej turze odcinków jest dużo Johna Kreese'a. Martin Kove bardzo godnie i spektakularnie żegna się z tą rolą. Na koncie ma sporo powrotów z hukiem, ale wygląda na to, że choć nie ma jak naprawić starych i długoletnich błędów w podejściu do swoich uczniów, chce usunąć się w cień z poczuciem, że przynajmniej próbował. Nie ma stuprocentowej pewności co do czystości jego intencji, ale zdecydowanie można dopuścić do siebie teorię o przejrzeniu przez Kreese'a na oczy - świadczyć o tym może też zaskakująca i mocna końcówka przedostatniego odcinka. Thomas Ian Griffith niezmiennie przerażał jako bezwzględny Terry Silver, a drugi, czy wręcz trzeci plan przyjemnie uzupełnili usunięci trochę w cień Jacob Bertrand (Hawk), Gianni Decenzo (Dimitri) oraz Yuji Okumoto (Chozen).

Szósty sezon Cobra Kai dał mi to, czego potrzebowałem i zakończył się tak, jak tego pragnąłem. Bez większych głupot, za to z ogromem autentycznych emocji i ciepła, ekscytujących i emocjonujących walk, mocnych momentów dramatycznych, ale i prostej, czyściutkiej rozrywki, zwłaszcza dla fana tego uniwersum. Ten serial to przykład, jak niekiedy prostymi środkami można wznieść się na niezwykle wysoki poziom, zwłaszcza gdy mowa o fabule, scenariuszu, rozwoju postaci czy ukazaniu złożoności ich doświadczeń i charakterów. Panowie Heald, Hurwitz i Schlossberg, cała obsado - dziękuję za te kilka intensywnych lat, które przypomniały mi, skąd wzięła się moja sympatia do Karate Kid, ale co najważniejsze - poprowadziły tę historię dalej w fenomenalny, jakościowy sposób. Będę tęsknił. 

Inne serialowe recenzje na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Więcej informacji o
Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

100/100
  • Fanservice w najlepszym możliwym wydaniu
  • Doskonała rozrywka miesza się z autentycznymi emocjami
  • Satysfakcjonujące zakończenia wątków
  • Wybitni William Zabka i Ralph Macchio, osobno i w duecie
  • Porywające (i sensowne) zwroty akcji
  • Młodzi aktorzy w większości wypadają bardzo dobrze

Movies Room poleca