Wsiadamy w wehikuł czasu i lecimy do przeszłości! Wielkie święto dla fanów Stranger Things już w ten piątek! My jednak dziś zaprezentujemy Wam przedpremierową recenzję 4. sezonu, jednego z najlepiej przyjmowanych seriali od Netflixa. Jak wiemy, gigant streamingowy przechodzi ostatnimi czasy trochę gorszy okres. Wiele osób uważa, że seriale wypuszczane przez Netflix są zdjęcie z taśmy produkcyjnej. Jak wypadają jednak przygody nastolatków z Hawkins? Otóż jest potężnie, bardzo, ale to bardzo potężnie.
Jestem ogromnym fanem
Stranger Things, a premiera 4. Sezonu to było coś, na co czekałem, niczym dzieci na Boże Narodzenie. Muszę przyznać, że nie zawiodłem się co do tego. Netflix, mimo ostatnich nieszczęsnych zawirowań, stanął na wysokości zadania i tym razem nie dał nam tego, co wszyscy kochamy. Co zatem dostaliśmy? Coś zupełnie nowego. Serial kontynuuje wątki, które niby zostały zakończone z finałem 3. Sezonu. Poznajemy losy Jedenastki i Willa, którzy starają się odnaleźć w nowym mieście, a także widzimy życie naszej zgranej paczki z Hawkins, którzy starają wrócić do normalności, dopóki nie staje im na drodze nowe zagrożenie.
STRANGER THINGS. (L to R) Gaten Matarazzo as Dustin Henderon, Sadie Sink as Max Mayfield and Joe Keery as Steve Harrington in STRANGER THINGS. Cr. Courtesy of Netflix © 2022
Fabuła wartko mknie przed siebie, bez żadnych hamulców. Owszem, pierwszy odcinek, to bezpieczne zapoznanie nas z tym wszystkim, co teraz dzieje się wśród naszych nowych, młodych dorosłych, dodatkowo napompowany jest on do granic możliwości, ukochanym przez nas, klimatem lat 80. Wszystkie te kultowe, stare auta, stroje czy też muzyka przenosi nas do przedostatniej dekady XX wieku. I w zasadzie to jedyny romans z tymże klimatem. Z drugim odcinkiem natomiast lecimy już na całego, bez jakiejkolwiek trzymanki. Mogę powiedzieć, że czułem się jak na istnym rollercoasterze, który zjeżdża non-stop w dół z ogromnej wysokości. Najważniejszym elementem serialu jest to, że tym razem nie dostajemy aż tyle Jedenastki, natomiast skupiamy się na bohaterach, którzy tak naprawdę stali z boku. Nie mogę powiedzieć, dokładnie, o co chodzi, ale taka Max czy nowo poznany przez nas Eddie, dostają więcej uwagi niż Mike czy Will. Owszem, nie zabrakło specjalnego segmentu dla Nastki, w którym to poznajemy lepiej, jej historie z okresu, gdzie przeprowadzano na niej badania. Ale to zdecydowanie mniej, niż w przeszłości.
Mimo iż, serial słynął głównie z tego, że bombardował nas klimatem lat 80., to tutaj właśnie troszeczkę zeszło to na drugi tor, a postawiono na horror. Czułem się trochę, jakbym oglądał
Martwe zło czy też nowego
Doktora Strange’a. Zabieg jak najbardziej udany, zwłaszcza że bohaterowie są dojrzalsi, tak my rośniemy również z nimi. I to nie jest zwykły horror, który straszy nas jump scare’ami, a wchodzący w podświadomość widza. Główny antagonista rzekłbym, że wręcz wszedł do mojej głowy i czułem niezwykły niepokój, gdy oglądałem tę produkcje. Widać to głównie w odcinku 4., gdzie wciąż w moich myślach chodziła zapowiadana śmierć. Pierwszy raz jakikolwiek serial doprowadził mnie do takiego stanu.
Nie zapomnę również wpleść informacji o muzyce, która ponownie powali widzów na kolana. Kyle Dixon i Michael Stein ponownie udowadniają, że są po prostu stworzeni do robienia muzyki pod ten serial. Bajeczne odwzorowanie klimatu na ich syntezatorach, to po prostu istny majstersztyk. Dixon i Stein są niczym Sir Mich dla Tedego, czy też (bardziej filmowo) John Williams dla Gwiezdnych Wojen.
STRANGER THINGS. (L to R) David Harbour as Jim Hopper and Tom Wlaschiha as Dmitri in STRANGER THINGS. Cr. Courtesy of Netflix © 2022
To, co wstrząsnęło Internetem, to informacja, że odcinki są długie. Muszę przyznać, że tak. Są długie, lecz nie odbiera to przyjemności z oglądania. Właśnie długość odcinków pozwala nam bardziej zakorzenić się w fabule serialu i połączyć się z bohaterami, którzy mają swoje problemy – co za tym idzie, my też je odczuwamy. Zbratanie się z naszymi ulubionymi postaciami to coś pięknego, a także coś, co jest dla mnie bardzo ważne gdy oglądam film lub serial. Tutaj naprawdę to odczułem i przypomniałem sobie, za co tak bardzo kocham tę produkcje (nie, nie tylko za lata 80.).
Stranger Things powraca i to z wielkim przytupem. Niestety nie było mi dane obejrzeć wielkiego finału, gdyż jak wiemy – 4. Sezon podzielony jest na dwie części. Mimo to, produkt, który dostałem do recenzji, jest niebywale przepyszny i chciałbym go kosztować codziennie – na nowo. Twórcy już z poprzednią odsłoną stanęli na wysokości zadania i przedstawili coś niebywale dobrego, a teraz? Teraz jest jeszcze lepiej. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to najlepsza część i bierzcie sobie specjalnie wolne w pracy, by móc delektować się najnowszą częścią tego wybitnego serialu.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Netflix
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.