Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Kino Świat

24 MFF. Nowe Horyzonty: Minghun - recenzja filmu. Gdzie jest koniec?

Autor: Adam Kudyba
19 lipca 2024
24 MFF. Nowe Horyzonty: Minghun - recenzja filmu. Gdzie jest koniec?

O aktorskich dokonaniach i talencie Marcina Dorocińskiego nikogo przekonywać nie trzeba. Tym bardziej, że ostatnio wypłynął na szerokie, światowe wody, występując w kolejnej części Mission Impossible czy serialu Wikingowie: Walhalla. Minghun jest kolejnym, prawdopodobnie jednym z najczulszych przykładów plastyczności jego aktorstwa.

Jurek (Dorociński) jest wykładowcą, ojcem utalentowanej muzycznie Meixiu (Natalia Bui) urodzonej wskutek relacji i późniejszego małżeństwa mężczyzny z pochodzącą z Chin Lan. Wydawało się, że śmierć kobiety jest największym cierpieniem, które przydarzyło się jego rodzinie. Niestety, niedługo po wspólnym świętowaniu Chińskiego Nowego Roku córka Jurka ginie w wypadku. Mężczyzna ulega namowom teścia Bena, żeby wyprawić rytuał o tytułowej nazwie, oznaczający pośmiertne zaślubiny. Tylko jak sama uroczystość wskazuje, do ślubu trzeba partnera…

Na początku przyznam się, że spodziewałem się czegoś kompletnie innego. Po informacjach zawartych w opisach filmu spodziewałem się czegoś na kształt kina drogi, w którym sam rytuał jest czymś pewnym i dokonanym w centrum filmu. SPOILER ALERT: nie jest. Zupełnie nie przeszkadza to w odbiorze - jeśli próbować klasyfikować go gatunkowo, Minghunowi najbliżej do dramatu, połączonego z czarną komedią i powolnym, kontemplacyjnym kinem.

W owym kontemplowaniu, rozmyślaniu i zadumie stanowiącej oś filmu pomagają doskonałe zdjęcia Kacpra Fertacza. Zimne niebieskie barwy, sterylne i jasnokolorowe przestrzenie przeplatają się w Minghunie z żywymi kolorami wprowadzonymi najczęściej przez chińskie elementy scenografii. Koresponduje to niejako z dwoma wizjami, których reprezentacjami są postacie Jurka i Bena. Polak, który wyjechał z rodziną do swojej ojczyzny, odseparował się od zapewne apodyktycznego teścia, po śmierci żony utracił wiarę w prawdziwość snów, życie po śmierci i inne - jego zdaniem - wymysły racjonalizujące sobie śmierć. Po drugiej stronie jest Ben, któremu choć raczej daleko do ortodoksa, ma w sobie wiarę i nadzieję, że błąkająca się dusza może jeszcze zaznać szczęścia, dlatego też uparcie wierzy w minghun - rytuał uznający, że pośmiertne życie jest lżejsze, gdy dzieli się je z poślubionym w zaświatach małżonkiem.

Kto jeszcze nie odpadł na tym etapie, temu jestem wdzięczny. Choć to wszystko może wydawać się zbyt rozwleczone i egzystencjalne, w filmie jest spora dawka mądrości i wiarygodnych emocji. Starcia Jurka z Benem nie dominują pozostałych wątków - punktem odniesienia postępujących wydarzeń wciąż jest Masia, o której, jak się okazuje, Jurek ostatnio wiedział trochę mniej, niżby chciał. Wczucie się w postać Dorocińskiego przychodzi dość płynnie, bowiem tak jak Minghun zadaje więcej pytań niż podaje odpowiedzi, tak Jurek pełen jest myśli, wątpliwości, których nie rozwieje będąc żywym człowiekiem. Nie dowie się, czy po życiu na ziemi coś jest, czy faktycznie spotka się gdziekolwiek z Lan i Masią.

Matuszyński precyzyjnie wgryza się tutaj w całkiem podstawowe kwestie dotyczące oswajania się (lub nie) ze śmiercią najbliższej osoby, pamięci o niej i - co ciekawe - samego rytuału pogrzebowego. Bo czy nie jest trochę tak, że biorąc się za to, stajemy się dysponentami czyjegoś - już zakończonego, ale wciąż - życia? Pod kątem filozoficznych i metafizycznych rozważań Minghun niewątpliwie spełnia swoją rolę, podobnie jest jeśli chodzi o samą strukturę filmu. Choć momentami dłuży się troszkę bardziej niż powinien, rekompensuje to emocjami i sposobem ich wywoływania. Najbardziej (moim zdaniem) poruszającą i jednocześnie wolną do interpretacji scenę Matuszyński pozostawił na koniec - nie będę zdradzał szczegółów, warto ją obejrzeć samemu.

W trakcie rozmowy po seansie, jeden z twórców stwierdził, że Marcin Dorociński jest idealnym aktorem do ról pierwszoplanowych. Po fakcie mogę się tylko pod tym podpisać. Minghun stanowi dla mnie osobiste potwierdzenie, że Dorociński to jeden z najlepszych żyjących polskich aktorów. Nie kojarzę, żeby w ostatnich latach miał do zagrania postać wymagającą tak wielu, trudnych do skutecznego przekazania emocji. Jemu udało się to bezbłędnie i poruszająco - bardziej niż dialogami gra tutaj jego wzrokiem, minami, tym, co niewerbalne. Na drugim planie bardziej niż Ben (Daxing Zhang) wybija się Ewelina Starejki, odtwórczyni roli Anny - kobiety, która wprowadzi do rzeczywistości Jurka pewien zwrot.

Choć Minghun momentami cierpi na dłużyzny, nie odbiera to satysfakcji z seansu. W stosunkowo krótkim czasie 90 minut Matuszyński mieści dużo tematów i sposobów ich rozumienia, widzi w bohaterach ludzi, którzy mniej lub bardziej są gotowi na to, co nieuniknione. To kino spełnione, ciekawe i dobrze zagrane. Po prostu ludzkie.

Więcej recenzji filmowych na Movies Room:

okładka i materiały prasowe: Kino Świat

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.