Rok 1928. Walt Disney i Ub Iwerks dają światu krótkometrażowy film, który zapisze się na kartach historii. Parowiec Willie to jeden z pierwszych dźwiękowych filmów animowanych, który 70 lat później zostanie wpisany do Narodowego Rejestru Filmowego Stanów Zjednoczonych jako film „znaczący kulturowo, historycznie bądź estetycznie”. Nieco ponad rok temu trafił on do domeny publicznej, co w dużym uproszczeniu oznacza, że filmowcy mogą z nim robić, co chcą. Na przykład dokonać horrorowej reinterpretacji, co już mało zgrabnie zrobili twórcy dylogii o słynnym misiu. Jak wyszło w mysim wydaniu?
Selena (Allison Pittel) ucieka w kierunku miejsca, z którego wkrótce ma ruszyć prom płynący na Staten Island. Jak się okazuje, nie goni za nią żaden napastnik ani morderca, tylko grupa nawalonych dziewczyn, obchodzących urodziny jednej z nich. Zmęczoną i zniechęconą do pozbawiającego ją marzeń miasta Selenę ratuje Pete (Jesse Posey), sympatyczny, ale raczej niewiele znaczący wśród załogi facet. Zdaje się, że tej nocy podróż będzie wyglądać tak, jak każda inna. Rejs promem zmieni się jednak w walkę o przetrwanie, gdy pasażerów zacznie terroryzować diaboliczna i mordercza...mysz (David Howard Thornton).
Tak, dobrze czytacie. To znaczy, można się domyślić po tytule, ale i tak brzmi to wybitnie absurdalnie. Kino rządzi się swoimi prawami, a dzięki wejściu do wspomnianej domeny publicznej konkretnych tytułów poszerzyły się jego możliwości. W tym przypadku mowa o nowej adaptacji legendarnego krótkiego metrażu, kojarzącego się przeciętnemu odbiorcy raczej z sympatyczną, pogwizdującą Myszką Miki. Steven LaMorte, reżyser Screamboat, nie ma póki co na koncie tytułów inne niż te niskobudżetowe i praktycznie nieznane. Niniejszy film nie jest pod tym kątem żadnym większym przełomem, choć wyrzucić go z głowy też łatwo nie będzie.
Krwawa mysz ochoczo reklamuje się tym, że stoją za nią twórcy Terrifiera 2. Niewątpliwie pewne podobieństwa da się dostrzec - podobnie jak wspomniany tytuł, film LaMorte'a nie wstydzi się swojego B-klasowego backgroundu. O jego sile stanowi przede wszystkim zbliżony do trylogii o klaunie Arcie makabryczny humor, skłonności do groteski, wymyślnych i brutalnych scen mordów. Niski budżet niestety widać w jednej z najistotniejszych dla filmu sfer - designie myszy. Nawet jak na brak dużych zasobów, morderczy Willie wygląda bardzo słabo, nawet jak na "zmutowane", humanoidalne zwierzę - bardziej przypomina futrzastą wersję głównego bohatera Pierniczka okrutniczka.
Dużo wyraźniejszą wadą jest za to sama fabuła i wątki tworzących ją postaci. Nie ma co się oszukiwać - większość to po prostu mięso dla mordercy (o czym przekonujemy się w dość efektownej i zabawnej scenie), większość bohaterów jest napisana zupełnie na kolanie. Grupa pijanych dziewczyn to w przypadku twórców idealne i dość klasyczne postacie, którym przeznaczone jest bycie głupimi, bezmyślnymi i podejmowanie złych decyzji. Pierwszy oficer, który przejmuje dowodzenie po brutalnym zamordowaniu kapitana, zdaje się zapominać o tym fakcie po 5 minutach. Bywa też, że na ekranie pojawiają się postacie, których wcześniej nie było. Generalnie Screamboat absolutnie nie należy do grona filmów, które cechują się logiką fabuły. Tu jest jedna wielka improwizacja, która czasami śmieszy, ale jeszcze częściej wzbudza politowanie. Idealnym podsumowaniem tego jest nawiązujący do adaptowanego materiału finał, który jest wybitnie głupi i przegięty, ale jeśli się wciągnie w konwencję absurdu, to nie powinno to przeszkadzać.
Zaangażowanie do tego filmu Davida Howarda Thorntona było chyba najlepszą możliwą decyzją. Co prawda jest tutaj komputerowo zmniejszony i przebrany w paskudny kostium i charakteryzację, prezentuje sobą charyzmę, humor, mówiąc wprost - ogląda się go dobrze, przyciąga uwagę, widać też, że się po prostu dobrze bawi i odnajduje w konwencji. To jednak jedyna postać o której można to powiedzieć. Dziecko, które niby jest niemową, sanitariuszka która uparcie przekonuje główną bohaterkę że Nowy Jork nie jest taki zły (ten motyw działa chyba tylko w zabawnej scenie, gdy matka chce pokazać dziecku piękno miasta, a widzimy śmietnik) - nie ma tu specjalnie nikogo interesującego, a jedyną zaletą oglądania na ekranie postaci Seleny i Pete'a jest to, że przynajmniej oni nie są skończonymi idiotami. Nawet jeśli recytują bardzo drewniane i podniosłe dialogi, są minimalnie sympatyczni i nie kibicujemy Williemu, żeby zrobił z nich mielonkę.
Screamboat. Krwawa mysz to film, który idealnie pasuje, by umieścić go w repertuarze maratonu horrorów, tak jak się to wydarzyło w niniejszym przypadku. Na poziomie wizualnym jest ekstremalnie przeciętny, scenariusz pisano zapewne na kolanie, a fabuła opiera się na średnio sensownych działaniach bohaterów. Jest lepiej niż w przypadku Puchatkowej dylogii, ale do poczucia spełnienia daleko. Można jednak odnaleźć w tym festiwalu głupoty i groteski minimum radochy - mnie się to przytrafiło.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.