Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Stranger Things - recenzja sezonu 5a! We are in endgame now

Autor: Mikołaj Lipkowski
27 listopada 2025
Stranger Things - recenzja sezonu 5a! We are in endgame now

Po niemal dekadzie żegnamy się ze Stranger Things - serialem, który z produkcji niszowej przerodził się w flagowy okręt Netflixa, dorównując zasięgiem jedynie Wednesday i wyrastając na ikonę współczesnej popkultury. Powrót do Hawkins ma w tym sezonie wymiar niemal rytualny: wiemy, że to ostatni etap podróży, a twórcy doskonale czują ciężar tego finału. Oczekiwania były ogromne, zwłaszcza po czwartym sezonie, który poprzeczkę ustawił wyżej niż kiedykolwiek wcześniej. I oto dostajemy kontynuację tamtej historii - opowieści rozpoczętej trzy lata (!) temu - podaną w formie tak pewnej siebie, tak kunsztownej, że trudno nie odnieść wrażenia, iż oglądamy najlepszy sezon w historii. Albo przynajmniej jego pierwszą, imponującą część.

Przez lata Stranger Things nosiło na plecach historie niewątpliwie atrakcyjne, lecz to idealizowana wizja lat osiemdziesiątych była prawdziwym źródłem jego magii. Dekady, której jako widzowie z Europy Środkowej znaliśmy jedynie z plakatów, kaset VHS i miejskich legend o świecie po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Serial pachniał Coca-Colą z metalowej puszki i rozgrzaną elektroniką kineskopowego telewizora; migotał M&M’sami w kolorach, które dziś istnieją już tylko w archiwach. Ten świat jednak przepadł. Hawkins, po przejściu Vecny, nie ma prawa być sielanką. To miasto po katastrofie, z którego uciekli wszyscy poza najbardziej zatwardziałymi. Zostali ci, którzy nie mogą - albo nie chcą - zostawić własnego podwórka na pastwę zła.

W tej scenerii bohaterowie wyglądają inaczej niż pamiętamy. W piątym sezonie dojrzewają nie tylko aktorzy, ale i same postacie. Dustin desperacko próbuje zasypać wyrwę po Eddie’em. Mike i Will stają się poważni, jakby po raz pierwszy czuli ciężar własnych decyzji. Lucas, dawny outsider, wyrósł na kogoś, na kogo inni patrzą z podziwem. To już nie są dzieciaki grające w Dungeons & Dragons w piwnicy - to młodzi dorośli, którzy wiedzą, że stawką nie jest już zabawa. W tym rozwoju jest coś niezwykle poruszającego: oglądając ich, czujemy, jakbyśmy dorastali razem z nimi. Starsze postacie pozostają wierne sobie - i to także działa. Nancy, Joyce, Robin, Jonathan, Steve, Hopper - oni są kotwicami tej opowieści. A Jedenastka? Nadal idzie naprzód, uczy się, walczy, mierzy z ciężarem daru, który od początku był przekleństwem.

Świetnie wypadają również nowi bohaterowie, choć ich obecność na ekranie pozostaje boleśnie skromna. To jeden z nielicznych elementów, które potrafią wywołać autentyczny niedosyt. Szczególnie dotyczy to Sary Conn… Lindy Hamilton - ikony kina akcji, aktorki o charyzmie tak potężnej, że wystarczyłby jej jeden dobrze poprowadzony monolog, by dźwignąć cały odcinek. Tymczasem jej rola, choć zarysowana wyraziście i z wyczuciem, sprawia wrażenie zaledwie preludium do czegoś większego. Chciałoby się zobaczyć więcej: więcej przestrzeni, więcej dramaturgii, więcej tego ciężaru doświadczeń, który wnosi sama jej obecność. Hamilton nie trzeba wiele czasu, żeby zrobić wrażenie - problem w tym, że dano jej zbyt mało, by to wrażenie mogło w pełni wybrzmieć.

Napięcie w tym sezonie jest gęste jak smoła z dna kotła samego Belzebuba. Każdy odcinek przynosi kolejne skoki adrenaliny i narastającą grozę, momentami wręcz przytłaczającą. Ten finał nie daje miejsca na oddech - to bitwa o przetrwanie, pełną gębą, w skali porównywalnej z Avengers: Koniec gry. Tutaj nie ma meczów o pietruszkę: to Liga Mistrzów, ostatnia runda. Albo Vecna zwycięży, albo bohaterowie wypędzą go raz na zawsze.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego Netflix podzielił sezon aż na trzy części - po raz pierwszy tak radykalnie. To posunięcie w połowie artystyczne, w połowie marketingowe, bo finał wprowadza cliffhanger, który mógłby śmiało konkurować z Imperium kontratakuje. Rozgrzewa publiczność, napędza rozmowy, a i subskrypcje przy okazji rosną. Wszyscy chcą być „na bieżąco”, nikt nie chce zostać poza kręgiem wtajemniczonych.

Widać także wyraźnie, że bracia Duffer porzucają powoli nostalgiczną bajkę o dzieciakach walczących z potworami z innego wymiaru. Wkraczają na pełne obroty horroru, odcinając większość sentymentalnych ozdobników: magnetofony, kasety, Nintendo - to wszystko schodzi na dalszy plan. Stranger Things po raz pierwszy ma ton, którego nie powstydziłby się festiwal filmów grozy. Jedynym zgrzytem jest większa obecność CGI, które momentami zastępuje praktyczne efekty tak charakterystyczne dla wcześniejszych sezonów. Szkoda - ale to znak czasów.

Jako fan serialu - a przyznaję się do tego bez wahania - czuję, że to pożegnanie godne legendy. Stranger Things stoi w moim osobistym rankingu tuż obok Twin Peaks i Breaking Bad, i jeśli tak wygląda ich ostatni występ, to przypomina raczej pożegnalny koncert Black Sabbath niż kolejna trasa koncertowa Scorpions. Bracia Duffer schodzą ze sceny z tarczą, nie na tarczy. A moje nastawienie do finału? Cóż - łatwo porównać je do słynnego mema: „ślub siostry” kontra „premiera Stranger Things”. Jeden człowiek, dwa stroje - wiadomo, na którą okazję jest naprawdę gotowy.

Więcej serialowych recenzji na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

100/100

Fenomenalnie poprowadzona historia 

Cudownie rozwinięci bohaterowie 

Gęsty klimat, który można siekierą ciąć

Widać, że ogląda się finałowy sezon 

Historia tak dobra, że wybaczę brak “większego” klimatu 80sów

Przejście z bajeczki do horroru

Można by dać więcej czasu Lindzie Hamilton 

Trzeba czekać na kolejne części! 

Movies Room poleca