Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Dlaczego kocham Tima Burtona i czekam na premierę “Beetlejuice Beetlejuice” jak dzieci na Mikołaja

Autor: Adam Kudyba
4 września 2024
Dlaczego kocham Tima Burtona i czekam na premierę “Beetlejuice Beetlejuice” jak dzieci na Mikołaja

Wbrew pozorom to nie będzie artykuł sponsorowany przez Warner Bros czy kogokolwiek z ekipy tytułowego filmu. To raczej efekt długotrwałej i wciąż aktualnej sympatii do reżysera, który zaczynał swoją przygodę z kinematografią cztery dekady temu. Od 1982 roku świat kina ma w swoich szeregach świetnego stylistę, księcia filmowego mroku, makabry i groteski. Tim Burton właśnie prezentuje na festiwalu w Wenecji najnowsze dzieło - kontynuację swojego najlepszego filmu w karierze. Choć pierwsze opinie nie są przesadnie pozytywne, i tak jest to dla mnie jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów roku.

Mało jest raczej ludzi, którym nazwisko Burtona nic nie mówi. Nawet jeśli nie potrafią wymienić paru tytułów, raczej kojarzą go dzięki prezentowanemu w jego filmach stylowi. Nie chcę, żeby ten artykuł upodabniał się do notki z Wikipedii, ale tym niezaznajomionym z twórczością reżysera należy się przebieżka po jego początkach: zaczynał jako disneyowski animator, pomagał przy realizacji kilku kreskówek, jednak na pierwsze, poważniejsze wody wypłynął dzięki swojej krótkometrażowej produkcji (wykonanej dzięki animacji poklatkowej) Vincent, opowiadającej o siedmoletnim chłopcu zaczytującym się w utworach Edgara Allana Poe. Jednym z kolejnych tytułów była familijna Wielka przygoda Pee Wee Hermana. To jednak późniejszy film przyniósł mu największą (moim zdaniem) glorię.

Sok spłynął, sukcesy przybyły

Mowa oczywiście o Soku z żuka - zwariowanej czarnej komedii, której treść i forma to chyba kwintesencja reżyserskiego sznytu Burtona. Choć film ten jest groteskowy do kwadratu, imponuje dbałością o detale świata przedstawionego (zasady, kolejki, podręczniki!) i ani na moment nie zatraca ponurości i towarzyszącego bohaterom klimatu. Wciąż mamy do czynienia ze śmiercią, a w zasadzie tym, co po niej, czy da się z nią pogodzić, zwłaszcza, gdy przychodzi ona nagle, niespodziewanie, w przypadku bohaterów - dosłownie w momencie, gdy są młodzi, mają piękny dom i związane z nim plany. Burton łączy to wszystko w coś, co jest barwne, szalone, klimatyczne, pełne niewymuszonego i czarnego humoru. Wielka, filmowa poezja, wzbogacona bezbłędnym aktorstwem praktycznie każdego członka obsady - od totalnego w swojej roli Keatona, przez świetnie wcielających się w niedoświadczoną parę upiorów Davis i Baldwina, kończąc na mrocznej i jednocześnie pełnej uroku Winonie Ryder.

Po tym niewątpliwym sukcesie reżyser skręcił w rejony kina komiksowego. Zajął się pozornie idealnym dla siebie bohaterem – Człowiekiem-Nietoperzem, osieroconym w czasach dziecięcych mrocznym mścicielem, mierzącym się z trawiącą Gotham przestępczością. Batman z 1989 roku to jeden z moich ulubionych filmów o tej postaci, zaś samego Michaela Keatona uważam za drugiego (po – tak, wiem, to będzie kontrowersyjne – Robercie Pattinsonie) najlepszego aktora w tytułowej roli. Podobnie mam zresztą z Nicholsonem, którego Joker moim zdaniem nie przebija interpretacji Ledgera czy Phoenixa, ale dostarcza wspaniały, demoniczny występ. Choć fabuła sprawdza się bez zarzutu, najbardziej zachwyca mnie (znów) to, że Burtonowi udało się skutecznie – z perspektywy widza - przeszczepić swoje wizje Gotham, które w tym wydaniu jest mrocznym, dystopijnym miastem z piękną scenografią, nadającą całości gangsterskiego i komiksowego jednocześnie klimatu. Kilka lat później reżyser wraz z Keatonem powrócili do tego świata w (hehe) Powrocie Batmana, filmie chyba jeszcze bardziej przesiąkniętym “burtonizmem”. To świetny sequel, intensywnie wkraczający w rejony poruszającego dramatu psychologicznego, którego główny antagonista wygląda groteskowo, przerażająco i przykro naraz. Choć domyślnie ma być odrażający wizualnie, wzbudza w widzu współczucie. Zemsta Pingwina jest logiczna i umie złapać za serce – nie jest bowiem zdeprawowanym kryminalistą czy królem zbrodni, jego wściekłość na świat kiełkowała wskutek odrzucenia przez własnych rodziców i konieczności życia w dosłownym rynsztoku. To i wiele innych elementów Powrotu Batmana udowodniło, że Tim Burton totalnie czuł bohaterów tej opowieści i jej ciężar.

Z Deppem przez świat

Nie należy zapominać, że pomiędzy obydwoma filmami o Człowieku-Nietoperzu reżyser zrealizował kolejny z tytułów, powszechnie uznawany za jedno z największych dzieł, które wyszło spod jego rąk. Edward Nożycoręki to kolejna opowieść, w której pojawia się postać Vincenta Price’a, kolejna produkcja, do której zaangażowano Winonę Ryder i wcielającego się w tytułowego bohatera Johnny'ego Deppa. Burton ponownie położył nacisk fabularny na figurę niezwykłego, odrzuconego ze względu na swój niecodzienny i niebezpieczny wygląd, wrażliwca. Z sukcesami – film doczekał się oscarowej nominacji za charakteryzację, doceniono także rolę Deppa, który absolutnie zachwycił w roli chłopaka, który znajduje zrozumienie u rodziny Boggsów, jednak dla otaczającego go społeczeństwa jest albo budzącym grozę dziwakiem, albo atrakcyjną zabawką. Sam Edward Nożycoręki po dziś dzień uchodzi za piękną, mroczną, smutną, uniwersalną i wartościową baśń.

Choć w ostatnich latach dobiegającego końca millenium reżyser sukcesywnie powiększał swoją filmografię poprzez kolejne tytuły, zdecydowanie nie była to seria samych perełek. Ed Wood był rewelacyjny, ale tuż po nim przyszła męcząca komedia Marsjanie atakują!. Gdy w 1999 roku Burton wraz z (znów grającym u niego jedną z głównych ról) Johnnym Deppem zachwycili Jeźdźcem bez głowy, dwa lata później przyszła Planeta małp - jedna z najsłabszych odsłon tej serii. Potem reżyser znów się odbił. Gnijąca panna młoda uwiodła swoim mrokiem, głębią i świetną animacją, interpretacja Willy’ego Wonki w wykonaniu Deppa w Charliem i fabryce czekolady przeszła do historii, a mroczny musical Sweeney Todd (nie zgadniecie, kto zagrał główną rolę) zaimponował scenografią, klimatem i świetnym doborem aktorów - czyli tym, co zawsze Burtonowi wychodziło. To wyszło również przy okazji Alicji w Krainie Czarów – wizualnie była ona oszałamiająca, kostiumy dopieszczone, Depp i Bonham Carter wypadli świetnie, ale na tym niestety koniec. Jedyną porażką castingową okazała się Mia Wasikowska, która w głównej roli była zwyczajnie drewniana. To był fundamentalny problem, bo przez to po prostu ciężko było kibicować jej postaci, czy w ogóle mieć jakieś emocje względem niej. Nie winię jednak za to aż tak Burtona, głównie dlatego, że nie mam dobrego zdania o talencie aktorskim Wasikowskiej.

2012 rok był kolejnym momentem odrodzenia – wtedy to świat poznał jeden z moich ulubionych filmów. Mroczne cienie to pięknie mroczna i dziwaczna czarna komedia, która ponownie potwierdziła, że Burton i Depp to wartościowy duet. Chwilę później na ekrany kin zawitała animacja Frankenweenie - łamiący serce i bardzo klimatyczny powrót reżysera do korzeni. Potem znów przyszły chude lata, których najbardziej przykrym momentem był powstały przed pięcioma laty Dumbo, słusznie określany jako jeden z najsłabszych filmów Burtona, który miał do dyspozycji świetne nazwiska i historię z potencjałem, a finalny efekt był średnio zadowalający. Jedynie aktorsko bronili się Keaton (kolejny ulubieniec reżysera), DeVito czy Farell. Co poszło nie tak? Chyba po prostu historia – przewidywalna, niezbyt angażująca, zupełnie bezpiecznie i standardowo jak na Burtona przedstawiona. Sam zainteresowany zdradził niedawno, że w trakcie realizacji tego projektu czuł się więźniem studia, a po premierze filmu intensywnie myślał o emeryturze.

Addamsowie i Deetzowie znów w grze

Na całe szczęście do tego nie doszło. Specjalista od portretowania outsiderów i nierozumianych ludzi uznawanych za dziwaków nawiązał współpracę z Netflixem i powrócił w świetnym stylu. Choć Wednesday nie jest fabularnym mistrzostwem świata (umówmy się, to nie jest cechą, która od razu się kojarzy z Burtonem) a zagadka nie należy do najtrudniejszych, to serial ten jest kawałem dobrej scenograficznej roboty, mądrą mieszanką teen dramy z gotycko-horrorowymi klimatami i czarną jak smoła komedią, wreszcie jest polem do rozkwitu aktorskiego talentu Jenny Ortegi. To właśnie w towarzystwie Alfreda Gougha i Milesa Millara - twórców scenariusza do Wednesday - i stałego kompozytora, maestro Dannym Elfmanem, Burton postanowił powrócić do swojego ukochanego projektu.

Beetlejuice Beetlejuice już na poziomie zwiastunów zdaje się być kolejnym dowodem na filmową nieśmiertelność reżysera - scenografia wygląda zacnie, mroczne klimaty meldują się na posterunku, a czarna komedia się wylewa z tych dwuminutowych fragmentów, dostępnych w sieci. Zaliczam oryginał z 1988 do filmów, któremu nie zaszkodzi dopisanie kolejnego rozdziału, zwłaszcza po takim czasie, mogącym być dobrym testem dla tego jak czas potraktował postać Lydii Deetz, czy samego tytułowego bioegzorcystę. Poza powracającymi Winoną Ryder, Michaelem Keatonem czy Catherine O’Harą reszta obsady pozwala na optymizm: Willem Dafoe, Monica Bellucci czy wspomniana wyżej Jenna Ortega to zdecydowana aktorska ekstraklasa. Uczestnicy festiwalu w Wenecji mieli szczęście zobaczyć ten film kilka dni temu w trakcie ceremonii otwarcia. Pierwsze opinie są dość mieszane: krytycy generalnie chwalą warstwę rozrywkowo-komediową filmu, jego klimat a także aktorów. Zarzucają jednak, że Beetlejuice Beetlejuice jest zbyt chaotyczny i jakościowo daleko mu do świetności innych jego dzieł.

Tim Burton to, moim skromnym zdaniem, jeden z najbardziej wartościowych żyjących reżyserów. Nie będę kłamał – nie wszystkie jego filmy uważam za znakomite. Niewątpliwie miał swoje potknięcia i filmy słabsze, nie był wolny od błędów, zwłaszcza jeśli mowa o fabułach niektórych produkcji. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat stworzył jednak wiele klimatycznych światów, dał życie i nowe znaczenia wielu postaciom, uświadamiał, że społeczni outsiderzy mogą być fascynujący i po prostu ludzcy. Dla mnie Burton jest czarodziejem, wywołującym ekscytację i zwyczajną radochę, tę magię kina, której (wiem, będzie boomersko) próżno szukać w większości dzisiejszych dzieł. Poza tym, miłość to uczucie przygotowane na dobre i na złe - pozostaje wziąć głęboki wdech, wypowiedzieć trzykrotnie imię podstępnego demona i ruszyć do kin 6 września, do czego, niezależnie od finalnego efektu, gorąco zachęcam!

Więcej artykułów o najnowszym filmie Tima Burtona na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Więcej informacji o
Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.