Postać Visiona wydawnictwa Marvel od zawsze wydawała mi się nieco miałka. Posiadał on swoje dobre okresy, a scenarzyści mieli na niego pomysł - sęk w tym, że zawyczaj zdawał się niedokończony. Romans ze Scarlet Witch zosta łzerwany Upadkiem Avengers, a jego powiązania z Ultronem i kwestia człowieczeństwa nigdy nie rozwinęły w pełni skrzydeł. Tom King w swej dwunastoczęściowej serii Vision ukazał zupełnie nowy i wyczekiwany obraz tego bohatera, a właściwie to całej rodziny syntezoidów. Scenarzysta poruszył w niej wątek człowieczeństwa, życia sztucznego organizmu w społeczeństwie i relacji rodzinnych między, bądź co bądź, robotami. O komiksie tym było głośno i zapewne nie będzie to sezonowy hit. Otwiera on nową kartę w historii Marvela - obok wielu świetnych historii właśnie zrównała się z powieściami Dicka i delikatnie porusza istotne wątki filozoficzne.
Postać Daredevila zawsze była dla mnie wyjątkowa - po wielu potężnych ciosach, jakie zainkasował od losu, potrafił podnieść się i prowadzić zarówno udane życie prywatne jako wzięty prawnik, jak i skutecznie odgrywał pełnił rolę herosa. Daredevil: Odrodzony Franka Millera i Davida Mazzucchelliego to najcięższa próba, jaką przeszedł swoim życiu Matt Murdock. I to na wielu płaszczyznach. Machina mająca zniszczyć życiu prawnika i superbohatera rusza, gdy jego była miłość, Karen Page, uzależniona wówczas od narkotyków i znana z kilku niszowych produkcji porno, sprzedaje informacje o tożsamości Daredevila za upragnioną działkę. Kingpin, do którego dociera ta informacja, wykazuje się tu tytaniczną cierpliwością. Powoli, acz sukcesywnie destabilizuje prywatne życie Matta, co w konsekwencji doprowadza do jego niemal całkowitego upadku, zarówno pod względem superbohaterskim, jak i osobistym. Bez swej ostoi cywilnego życia heros traci grunt pod nogami, a jego inteligencja i nadzwyczajne zdolności nie pomagają mu w obliczu nawałnicy, jaką wyszykował mu Wilson Fisk. Rysunki Mazzucchelliego, w tym otwierające poszczególne zeszyty plansze są przepełnione bólem, symboliką i szaleństwem, o które niemal ociera się bohater.
Historię komiksu dzielimy na kolejne ery, z których każda niesie za sobą zmiany i nowych bohaterów, charakteryzując się określonymi cechami. Dziś część dzieł z początkowych epok jest dla przywyczajonego do większego realizmu czytelnika niestrawna, lecz są dzieła, które przenoszą najlepsze treści minionych epok w nieco nowocześniejszy sposób. Do takich należy Nowa granica Darwyna Cooke'a. Historia ma miejsce w pierwszych latach działalności herosów DC Comics, zanim ci jeszcze sformowali Ligę Sprawiedliwości. Autor nie zarzuca nas ciągłym dynamizmem i pozwala na rozwój postaci, wśród których prym wiodą takie postaci jak Marsjanin Łowca i John Henry. Autor nie zwiesza herosów w historycznej próżni - zamaskowani bohaterowie muszą zmierzyć się nie tylko z ogromnym zagrożeniem, ale i z nieufnością tłumów oraz państwa odurzonego erą makkartyzmu. Cooke składa nostalgiczny hołd bohaterom DC, którzy zostali nieco przyćmieni przez najjaśniejsze gwiazdy wydawnictwa - ot choćby Straceńcy czy Czarne Jastrzębie to dowód na to, że do napisania wspaniałej opowieści nie zawsze potrzebni są superludzie.
Grupa o przewspaniałej nazwie Liga Niezwykłych Dżentelmenów to zespół niezwykły - nie należą do niej bowiem pompatyczni herosi rodem z USA, a bohaterowie literatury XIX i XX wieku. Alan Moore wrzucił do jednego kotła między innymi Kapitana Nemo, Minę Harker i Allana Quatermaine'a tworząc zespół równie skuteczny, co kolorowy. Twórca pokazuje tu swój kunszt i wiedzę z różnorakich dyscyplin - ilość odniesień jest ogromna i przeczytanie komiksu tylko jeden raz zakrawa wręcz na bluźnierstwo. Styl Kevina O'Neilla idealnie oddaje nastrój, jaki panuje w komiksie: odrobina groteski, mgiełka szalonej przygody i czar minionych dekad. Do głównej opowieści dochodzą dwie serie poboczne; pierwsza z nich opowiada o losach córki Kapitana Nemo, druga zaś - o dalszych losach pozostałych członków Ligi. Wszystkie jednakowo wyśmienite i warte polecenia, grające kulturowymi motywami, nad którymi odkryciem warto spędzić trochę czasu.
Postać Człowieka Ze Stali jest w takim stopniu ikoniczna, iż aby stworzyć ciekawe dzieło z jego udziałem, trzeba całkowicie popuścić wodze fantazji albo przedstawić go w kanoniczny sposób, lecz tak, by nie popadać w pompatyczne i infantylne treści. All- Star Superman duetu Morrison-Quitely jest dziełem, które nie zmienia wizerunku Supermana w żaden sposób - to nadal ten sam superbohater o wielkiej charyzmie i poczuciu sprawiedliwości, ale pozwala mu na nieco swobodniejszy lot. I ostatni, gdyż w wyniku pewnych wydarzeń Kal-el umiera od tego, co czyniło go kuloodpornym i niepokonanym - energii słonecznej. Morrison nie daje jednak łajdacko w czerep Supermanowi, a daje mu się pożegnać i złożyć ukłon światu, który przyjął sierotę z dalekiej, nieistniejącej już planety. Quitley z kolei tworzy dumne, przepiękne widoki, w pełni zadowalające nawet tych, którzy na widok litery S i czerwonej peleryny przewracali oczami.
Wydawnictwo DC miało w swojej historii kilka Kryzysów - można być rzec, że nieskończenie wiele. Niemal wszystkie cechowały się wielkim rozmachem, poważnymi reperkusjami i istnymi stadami postaci. Kryzys tożsamości ma nieco inną formę: intymną, tajemniczą i naznaczoną o wiele mniejszą skalą. Oto ginie żona Elongated Mana, Sue Dibny, uwielbiana przez wielu i urocza kobieta na dodatek jest w ciąży - morderca jest więc podwójnie napietnowany. Cały superbohaterski światek łączy siły, aby wykryć, kim jest niezidentyfikowany zabójca, w czasie działań nie myśląc nawet o żadnym kompromisie. Sytuacja zaczyna się coraz bardziej komplikować, gdy do pani Dibny dołączają kolejni bliscy herosów. Szerzenie sprawiedliwości zaczyna zamieniać się w osobistą krucjatę, przy której okazji wychodzą na jaw dość niewygodne i mroczne dla wielu superbohaterów fakty. Meltzer stworzył istną ucztę psychologiczną - pokazał, do czego zdolni są herosi w obliczu bardziej skoncentrowanego na nich i ich bliskich zagrożenia. Nie zdejmuje on ich tym z piedestału, ale pokazuje niedoskonałości. Rags Morales również wykonał kawał solidnej roboty - chwilę załamań bohaterów prezentują się o wiele dramatyczniej niż momenty, w których zbierają cięgi od kolejnego superłotra, obnażając prawdziwe słabości superludzi.
Cyberpunk to gatunek literacki powstały na przestrzeni lat 70. i 80., a za jego ojca uznaje się Williama Gibsona. Jednak to, jak jest ukazywany dzisiaj, zawdzięcza takim twórcom jaka Masamune Shirow - twórca legendarnej mangi Ghost in the Shell. Dzieło to szerzej znane jest jako animacja, lecz pierwowzór wnosi naprawdę wiele do filmowej treści. Shirow bowiem jest autorem postrzegającym cyberpunk nie jako opowiastki o cyborgach i latających samochodach, a patrzy na niego z dość filozoficznej strony, co czyni z lektury przyjemne, lecz wymagające dzieło. Mangaka stawia tu wiele ważnych pytań o człowieczeństwo, przewiduje kilka zjawisk związanych z internetem, które dziś dopiero zaczynają kiełkować - co napawa przerażeniem - a także nie boi się obok policyjne akcji wplatać wątków polityczno-społecznych. Kolejne dwa tomy nie są bezpośrednią kontynuacją pierwszej części, ale utrzymują wysoki poziom.
Duchowni w popkulturze nie zawsze są natchnionymi pasterzami ludu głoszącymi nauki Chrystusa. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że tych, którym na bakier ze złożonymi ślubami, jest znacznie więcej. Do tych drugich właśnie zalicza się Jesse Custer, tytułowy bohater Kaznodziei Gartha Ennisa i Steve'a Dillona. Zostaje on obdarzony potężną mocą zwaną Genesis - efektem miłości przedstawicieli Piekła i Nieba, która równa jest potędze samego Boga. Kontrowersyjna fabuła, brak jakichkolwiek zahamowań i wspaniale prowadzona powieść drogi sprawiają jednak, że to, co mogłoby być profanacją i prymitywną obrazą religii, staje się solidną porcją czarnego humoru bez politycznej poprawności. Kreska nieodżałowanego Steve'a Dillona w całej swej dosłowności tworzy groteskowy obraz Stanów Zjednoczonych, które przemierza trójka towarzyszy i to w nielichym celu, bo odnalezienia samego Boga.
Jak przedstawić historię superbohaterów, w której właściwie brak superbohaterów? No może nie absolutny brak, ale na pewno nie grają oni głównych ról i nie są nawet narratorami opowieści. Marvels Busieka i Rossa opowiedziane jest z perspektywy reportera śledzącego losy herosów Marvela. Oto z morskich głębin wyłania się Namor, po nim naszym oczom ukazuje się bohaterski Kapitan Ameryka i tak dalej... Opowieść kończy się na śmierci Gwen Stacy, ujmuje ona jednak spory okres w historii uniwersum Marvela w zgrabny i pomysłowy sposób - czytelnik przenosi się niemal dosłownie w realia świata wykreowanego przez Stana Lee i Jakca Kirby'ego, obserwując pierwszy skład Avengers, drżąc przed majestatycznym Galactusem i czuje napiętą atmosferę wykluczenia i nienawiści do mutantów. Nie muszę chyba wspominać, że ogromne wrażenie robią prace Alexa Rossa, który łączy w sobie klasykę The Kinga z malarstwem we własnej niesamowitej wizji klasycznych superbohaterów. Komiks ten jest też ogromnym hołdem dla kluczowej dla komiksu ery, gdy herosi byli jeszcze młodzi, a ich pozycja na rynku nie zwiastowała obecnej potęgi.
O Miraclemanie usłyszałem pierwszy raz nie przy okazji recenzji czy artykułu dotyczącego fabuły tegoż komiksu, a natrafiając na informacje o jego skomplikowanych losach związanych z prawami autorskimi. Warto je poznać choćby ze względu, iż przewijają się tam nazwiska takie jak Moore, Gaiman i McFarlane, ale nie należy przy tym zapominać, że komiks ten to dzieło bardzo ważne. Miracleman był bowiem zapowiedzią czegoś, co kilka lat później dokonali Strażnicy - wyniesienia komiksu superbohaterskiego z oparów infantylizmu i banału, nadania mu mroczniejszych, bardziej wiarygodnych i zdecydowanie ambitniejszych barw. O czym opowiada historia? Oto reporter Mike Moran w chwili zagrożenia wypowiada nawiedzające go w snach słowo „Kimota”, które zamienia go miejscami z potężnym Miraclemanem. Ten rozprawia się z przestępcami, ale swym pojawieniem zmienia wszystko - nie tylko w życiu Morana. Okazuje się, że nie on jeden miał „w sobie” naładowane mocą alter ego, a poza Ziemią istnieją cywilizacje niezwykle zainteresowane jego personą. Moore, tutaj tytułujący się mianem z Pierwotnego Scenarzysty z szacunku do twórcy Mircalemana, Micka Anglo, tworzy coś epokowego, niejednoznacznego i zmuszającego wręcz do zastanowienia się nad ideą superbohatera w naszym świecie. Na łamach komiksu dzieją się również wydarzenia, których nie sposób szukać w komiksach z udziałem masek i peleryn - naturalistycznie ukazany poród czy bezlitosna zagłada Londynu to najlepsze tego przykłady. Miracleman nie wpłynął na komiks tak silnie, jak Strażnicy, lecz uzupełnia pewne kwestie w późniejszym dziele Moore'a. Warto nadmienić, że kontynuacją zajął się Neil Gaiman - oczywiście za zgodą Pierwotnego Scenarzysty.
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.