Trwający w Wenecji 75. Festiwal Filmowy nie przestaje dostarczać źródeł do długich dyskusji. Po filmie otwarcia w konkursie zobaczyliśmy kilka dzieł, o których nie będzie łatwo zapomnieć. Wydarzeniem bez precedensu była również premiera filmu Orsona Wellesa, uratowana od zapomnienia przez miłośników reżysera i... Netflix.
Konkurs Venezia 75
ROMA
reż. Alfonso Cuaron
Kadr z filmu Roma / fot. materiały prasowe
Po podróży na orbitę ziemską (
Grawitacja) Alfonso Cuaron wraca do znanych mu bliżej tematów, które pamiętamy z
I twoją matkę też.
Roma to najbardziej osobisty, bo oparty na historii własnej rodziny film reżysera. Wizualnie powalający pięknem i precyzją, tematycznie poruszający i wywołujący autentyczne łzy wzruszenia.
Jest w
Romie pewna delikatność, która kazała mi myśleć o filmach Hirokazu Koreedy. Cuaron, podobnie jak japoński twórca, z życzliwością i niezwykłą delikatnością portretuje swoje postacie. Czy to podczas codziennych czynności, jak sprzątanie i opieka nad dziećmi, ale też podczas przełomowych scen, gdy na przykład w tle rozgrywa się masakra w Boże Ciało w 1971 roku albo trwa krótkie trzęsienie ziemi. Poprzez unikalne połączenie zdjęć przedstawiających daleki plan i zbliżeń, reżyser stopniowo buduje naszą więź z bohaterami. Tak skutecznie, że czujemy się częścią ich rodziny.
W czarno-białych kadrach oglądamy wycinek historii familii mieszkającej w Mexico City. Od samego początku kamera, ustawiona centralnie podczas scen, robi delikatne panoramy w lewo lub w prawo, podążając za swoimi bohaterami. Najwcześniej w centrum kadru jest Cleo (debiutantka Yalitza Aparicio), jedna z dwóch służących zajmujących się domem i czwórką dzieci pani Sofii. Choć kobieta pochodzi z innej klasy społecznej (wywodzi się ze wsi i jest potomkiem rdzennego plemienia) wydaje się być częścią rodziny, jest kochana przez dzieci i z dużym szacunkiem traktowana przez panią domu. Do którego w pewnym momencie wkrada się duża nerwowość, gdy zjawia się wiecznie nieobecny ojciec. Najpierw precyzyjnie parkuje samochód, ikonicznego Forda Galaxy, w wąskim wejściu. Następnie mężczyzna zaczyna narzekać, że nic wokół domu nie jest zrobione, aby chwilę później zniknąć na delegację, ku rozpaczy dzieci. Okaże się, że nie będzie to tymczasowy wyjazd.
Cleo towarzyszy swoim pracodawcom na dobre i na złe, gdy pieniądze przestają napływać od nieobecnego męża, czy na wakacjach podczas obchodów nowego roku. Rodzina odwdzięcza się jej tym samym, kiedy służąca zachodzi w niespodziewaną ciążę. Wydawać by się mogło, że będzie to odpowiedni moment w historii, żeby pokazać, jak okropnych panów ma kobieta. Dzieje się coś zupełnie przeciwnego. Jest zabrana do szpitala do najlepszego lekarza, by zadbać o jej zdrowie. W pewnym momencie razem z seniorką rodu udają się na zakup łóżeczka dla przyszłego noworodka, by tylko wylądować w centrum krwawej manifestacji. U Cuarona sytuacje te następują po sobie płynnie i organicznie, nie ma w nich sztucznie budowanej antycypacji. Tylko kamera wydaje się być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Jesteśmy bezpiecznym obserwatorem, ale niemożliwy będzie brak całkowitego, emocjonalnego angażu.
Fot. Materiały prasowe Netflix
Przy całym podziwie dla pięknej, organicznie płynącej historii, pełnej momentów napięcia, autentycznego śmiechu i zapierającej dech w piersiach poezji, nie mogę przestać myśleć o perfekcyjnej stronie formalnej filmu.
Roma rozpoczyna się od spojrzenia na posadzkę, zmywaną przez bohaterkę, w której w pewnym momencie obija się niebo z przelatującym przez nie samolotem. Następnie kamera podnosi się, patrząc na świat horyzontalnie. Dominują tu delikatne ruchy panoramiczne, długie jazdy, przeplatane od czasu do czasu zbliżeniami lub planami amerykańskimi. Ale ów stoicki kierat zostaje w końcu złamany. W finalnym ujęciu filmu jesteśmy na tym samym podwórzu, co na początku, a obiektyw śledzący Cleo podąża za nią, unosząc się w stronę nieba. Ten mały gest jest równie symboliczny, co oczyszczający.
Po zobaczeniu
Romy jeszcze bardziej zachodzę w głowę, dlaczego organizatorzy festiwalu w Cannes tak upierali się, żeby nie dogadać się jakoś z Netflixem, który koprodukował film, i pokazać tam arcydzieło Cuarona. Jest to najlepszy, jak do tej pory, tytuł platformy streamingowej. Ambitny, doskonale zrealizowany, do wielokrotnego oglądania. Ale zanim trafi na ekrany komputerów i tabletów, warto spróbować obejrzeć go choć raz w kinie.
Ocena: 95/100
The Mountain
reż. Rick Alverson
Kadr z filmu The Mountain / fot. materiały prasowe
Alverson nie daje nam łatwego orzecha do zgryzienia, prezentując film monotonny i powolny, ale nie pozbawiony zakamuflowanego uroku. To dość odjechana propozycja, w której Jeff Goldbulm w ciągu dnia dokonuje lobotomii kolejnych pacjentów, a wieczorami wyrywa panienki w restauracjach. Tu także Udo Kier jet uznanym trenerem łyżwiarstwa figurowego, któremu po śmieci tancerki oddają cześć, jeżdżąc wokół jego portretu w wymyślnym układzie. Oraz Denis Lavant wygłasza gniewną, filozoficzną mowę, jakby wyrwał się z jakiejś sztuki teatralnej, na temat zawieszonego w w pokoju kiczowatego "landszaftu". Ale główną postacią The Mountain jest Andy (Tye Sheridan), który po śmierci ojca (Kier) zostaje fotografem pracującym z doktorem Wallacem Fiennesem
(Goldblum). Para podróżuje po Ameryce lat 50., w której lobotomia zdaje się jedynym sposobem radzenia sobie z różnymi odmianami chorób psychicznych. Trafiają w końcu do górskiej osady, gdzie pewien francuski uzdrowiciel (Lavant) chce, by doktor dokonał zabiegu lobotomii na jego córce.
Alverson próbuje dotknąć kilku tematów w swoim filmie. Po pierwsze stara się odmitologizować idealizowaną wizję Amerykańskiego snu lat 50., powiedzieć coś o podświadomym poczuciu winy i traumie. Nic w obrazie reżysera nie jest pociągające ani nostalgicznie piękne. Zamknięte w kadrach o klaustrofobicznych proporcjach 4:3 postacie duszą się w otaczających ich konwencjach. Uprzedmiotowiona rola kobiet i dominacja białej, męskiej siły w kulturze i polityce jest niepodważalna. Lobotomia, która była używana przed laty jako uspokojenie porywczych charakterów, często zestawiana jest z oglądaniem telewizji. Piorące mózgi przekazy medialne pojawiają się tutaj nieprzypadkowo.
The Mountain jest też odważną zmianą wizerunku Goldbluma, który nie grywa negatywnych postaci. Jego postać jest co najmniej dwuznaczna, odpychająca i ciekawa zarazem. Sheridan posiadł naprawdę rzadką umiejętność wygrywania spokojnych, ułożonych postaci, gotujących się wewnątrz. Tu również udaje mu się to znakomicie, jako człowiek nie radzący sobie z brakiem matki oraz własną seksualnością. Lavant zamierzenie szarżuje, wyglądając jak postać z zupełnie innego świata.
Kadr z filmu The Mountain / fot. materiały prasowe
The Mountain zbiera dość skrajne recenzje, reżyserowi obrywa się z megalomanię i pretensjonalność, a narracji za nużący, nazbyt wycyzelowany styl. Takie jednak było założenie filmu, bo chyba nie nic gorszego niż obojętna zgodna na płynące z ekranu bodźce. Znaczyłoby to tylko, że wszyscy zostaliśmy poddani lobotomii.
Ocena: 60/100
Poza konkursem - wydarzenie specjalne
Druga strona wiatru (The Other Side Of The Wind)
reż. Orson Welles
Kadr z filmu Druga strona wiatru / fot. materiały prasowe
Film, którego w latach 70. nikt nie chciał finansować i skończył w archiwum, nigdy nie złożony w całość. Jeżeli zastanawialiście się dlaczego, po obejrzeniu
Drugiej strony wiatru nie będzie wątpliwości. Jest to toporna, trudna do oglądania próba uderzenia w zmieniający się system hollywoodzki, w którym każdy student ma do dyspozycji kamerę, a tworzenie klasycznych dzieł staje się niemożliwe. Film to paradokument, zrealizowany w czasie urodzin kultowego reżysera JJ Hannaforda (John Huston), na której to imprezie oprócz współpracowników filmowca są obecni jego studenci i reporterzy, nagrywający niczym paparazzi każdą minutę konwersacji. W pewnym momencie ekipa ma oglądać nieskończoną jeszcze wersję jego pionierskiego filmu,
Druga strona wiatru. Projekcja zostaje przerwana przez nagłą awarię prądu. Rozmowy przy świecach stają się coraz bardziej toksyczne i złośliwe.
Kadr z planu filmu Druga strona wiatru / fot. materiały prasowe
Podziwiam upór producentów i montażystów, którzy chcieli pokazać światu niedokończone dzieło Wellesa. Może jednak warto było zostawić je w spokoju, leżące w jakimś archiwum, żeby obrastało w legendę jak ulotny obiekt kultu. Udało się reżyserowi jedno - przewidzenie kultury wszechobecnych obiektywów, wpychających się w każdą szczelinę życia. Poza tym
Druga strona wiatru nie wytrzymuje próby czasu, jest pełna niezrozumianych metafor, wewnętrznych odniesień, jasnych chyba tylko dla największych erudytów talentu reżysera. Niezwykle irytujący sposób kręcenia filmu, z wielu rożnych punktów widzenia, niezrozumiałe dialogi, tylko pogłębiają wrażenie, że mamy do czynienia z chaosem. Oryginalny materiał ma 100 godzin - trudno wyobrazić sobie, co zostało odrzucone, skoro oglądamy właśnie to. Rozumiem producentów, którzy w owym czasie nie chcieli łożyć pieniędzy na wątpliwej jakości efekt. Zostawmy może spuściznę Orsona w spokoju.
Film dostępny będzie na platformie Netflix od 2 listopada.
Ocena 40/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe