Agata Karasińska: Czy Ty prywatnie jesteś prawdziwym fanem horrorów, czy po prostu uznałeś: „Nie ma w Polsce horrorów – musimy zacząć je robić!”?
Bartosz M. Kowalski: Oczywiście, że jestem fanem. Na horrorach się wychowałem i powtarzam to chyba przy każdej premierze. Zacząłem oglądać kino gatunkowe na potęgę mniej więcej w wieku jedenastu lat. Rodzice bardzo wcześnie pozwolili mi na horrory i dość szybko pogodzili się z tym, że oglądam rzeczy, które większość dzieciaków w moim wieku omijała szerokim łukiem. Pierwszy scenariusz napisałem, mając dwanaście, może trzynaście lat – o wampirach, oczywiście. I tak już zostało. Kocham kino w ogóle, ale do horrorów zawsze było mi najbliżej. Po studiach rzeczywiście zaczynałem od dokumentów, mój debiut fabularny był w innej stylistyce, ale od momentu, gdy tylko skończyłem szkołę filmową, próbowałem zrobić w Polsce niskobudżetowy horror. Tyle że droga do tego zajęła mi sporo czasu.
A wracając do Twoich początków z tym gatunkiem – rodzice pokazywali Ci jakieś horrory czy sam się do wszystkiego dorwałeś? U mnie było tak, że pierwsze horrory pokazała mi mama, gdy miałam kilkanaście lat.
Szczerze mówiąc, to nie do końca pamiętam, jak to się zaczęło. Pamiętam, że był jeden horror, który wypożyczyłem z osiedlowej wypożyczalni bez wiedzy rodziców i oglądałem go po kryjomu. Była tam taka scena, jak krzyżowali jakiegoś demona.
Pamiętasz, jaki to był tytuł?
To były któreś Opowieści z krypty. W każdym razie nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło, ale bardzo szybko przerodziło się w swoisty, sobotni rytuał. W każdą sobotę razem z moim ojcem wędrowaliśmy do wypożyczalni i braliśmy jakiś film gatunkowy. Dla mnie to było absolutne święto – moment, na który czekało się cały tydzień.
Później, w liceum i na studiach, miałem taką prywatną dewizę: przynajmniej jeden film dziennie. I faktycznie, trochę się tego kina naoglądałem.
Sam fakt, że w Polsce nikt nie robił horrorów, nie był dla mnie jakimś szczególnym bodźcem, żeby je tworzyć. Bardziej nurtowało mnie pytanie „dlaczego?”. Jaka jest geneza tego, że co roku powstaje dziesięć komedii romantycznych i dziesięć seriali kryminalnych, a horrorów – tych prawdziwych, gatunkowych, z krwi i kości – nie ma w ogóle? Nie mówię tu o filmach artystycznych z elementami grozy, tylko o takich, które wprost wpisują się w konkretny podgatunek i nie wstydzą się swojej tożsamości.
Tego w Polsce po prostu nigdy nie było. Przez dekady horror był traktowany jak ten gorszy, głupszy kuzyn „prawdziwego kina” – i w Polsce wciąż tak jest. A przecież kino gatunkowe jest elementarną częścią filmowego krajobrazu. Wystarczy spojrzeć choćby na Hiszpanię, nie wspominając oczywiście o Stanach Zjednoczonych. Według mnie takie filmy powinny powstawać również u nas – wbrew tym, którzy twierdzą, że absolutnie nie powinny.
No właśnie – po projekcji 13 dni do wakacji na Nowych Horyzontach pojawiły się dwa pytania z widowni dotyczące tego, czy nie masz jakichś moralnych wątpliwości w związku pokazywaniem brutalności i przemocy w slasherach. Czy robiąc takie kino, masz z tyłu głowy, że faktycznie takie głosy mogą się pojawiać?
Każdy mój film dzielił widownię – jedni stawali się jego zagorzałymi fanami, inni krytykami. I szczerze mówiąc, jeśli chodzi o dyskusję na temat moralności: co wolno, czego nie wolno, co wypada, a czego absolutnie nie powinno się pokazywać w kinie – przerobiłem ten temat już przy Placu Zabaw.
Natomiast w przypadku 13 dni do wakacji, gdzie mamy do czynienia z konwencją archetypicznego home invasion, do tego inspirowanym prawdziwymi wydarzeniami, trochę zaskoczyły mnie komentarze dotyczące właśnie moralności. Pojawiły się głosy, że to w zasadzie instruktaż zabijania dla młodych ludzi. Że, według badań, oglądają brutalne filmy, a potem wychodzą na miasto i robią złe rzeczy.
Szczerze mówiąc, myślałem, że ta dyskusja umarła gdzieś pod koniec lat dziewięćdziesiątych. A jednak – mamy rok 2025, a w Polsce wciąż trzeba się z tego tłumaczyć.
A jednak przemoc w Twoich filmach jest nieunikniona. Twoje najbardziej znane tytuły to właśnie głównie slashery – W lesie dziś nie zaśnie nikt, teraz 13 dni do wakacji.
13 dni do wakacji to przede wszystkim home invasion. Ten gatunek jest blisko spokrewniony ze slasherem, ale jednak rządzi się trochę innymi zasadami.
Według mnie home invasion może być podgatunkiem slashera – chociaż tutaj możemy się nie zgadzać.
Nie do końca. Funny Games to przecież też home invasion, a slasherem bym go nie nazwał. Z drugiej strony Halloween to klasyczny slasher, ale nie do końca można go zakwalifikować jako home invasion. To tylko pokazuje, jak szerokim oceanem jest horror i ile w nim pływa podgatunków. W praktyce do każdego filmu da się przykleić jakąś etykietę. W 13 dni do wakacji faktycznie mamy mordercę w masce i grupę bohaterów, którzy giną jeden po drugim – więc znamiona slashera są oczywiste. Ale od samego początku zamysł był inny: wziąć tę konwencję i opakować ją w bardzo archetypiczny, rozrywkowy, wręcz kolorowy format… po to, by w pewnym momencie z tej komercyjnej fasady skręcić w mrok. I tu od razu piję do finału filmu.
I faktycznie to się udało. Bez spojlerów, ale jest to film, który kończy się dość nietypowo.
I dokładnie o to chodziło. Kubrick powiedział kiedyś, że „wszystko już zostało opowiedziane – możemy jedynie opowiadać to samo w trochę inny sposób”. To zdanie często mam z tyłu głowy. Każdy mój film jest więc efektem domina – splotem wydarzeń, przypadków i zbiegów okoliczności. Oczywiście, w ramach danej konwencji czasem trzeba pójść na kompromis. Ale nawet wtedy, korzystając z narzędzi, które mam, i wolności, na jaką mogę sobie pozwolić, szukam luk w systemie. Miejsc, w których można przemycić coś zaskakującego – tak, by w obrębie dobrze znanych archetypów widz nagle potknął się o coś, czego się nie spodziewał.
A jak było z tą maską w 13 dni do wakacji? Bo wygląda naprawdę super. Miałeś od razu jakąś wizję czy dałeś wolną rękę kostiumografom i charakteryzatorom?
Gdy scenariusz był już gotowy, pomysłu na maskę wciąż nie było. Chciałbym móc opowiedzieć tutaj jakąś metafizyczną historię o olśnieniu, ale prawda jest taka, że po prostu długo się nad tym głowiłem. Zrobiłem ogromny research – przekopałem setki przykładów, bo chciałem uniknąć powtórzeń. W kinie grozy maski były już niemal wszystkie: od prostych i pustych w wyrazie, po absurdalnie przerysowane. I w pewnym momencie przyszło mi do głowy, że może to powinna być… ludzka twarz, ale odwrócona do góry nogami. Dopiero później symbolika sama zaczęła się wokół tego budować. Z tego, co wiem, takiej maski w horrorze jeszcze nie było. I choć w tej konwencji maska odgrywa istotną rolę, to mój film wcale nie jest historią „o zabójcy w masce” – raczej o tym, co za nią się kryje.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Leszek Holf Zych
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.