19 lutego 2016 staje się datą symboliczną. Wtedy to Disney wpuścił do polskich kin Zwierzogród. Film, który został jedną z najlepszych animacji ostatnich lat, a jednocześnie zarobił studiu miliard dolarów. Nie o jego jakości jednak chciałem zacząć tutaj. Przede wszystkim była to ostatnia produkcja Disneya, która postawiła na oryginalność. Nowa marka, nowa historia, nowi bohaterowie, których wpasowano w naprawdę ciekawy świat. Od tamtej pory triumfy wytwórnia święci już na zasadzie Pixar (nie mam wiele do zarzucenia), Marvel, Star Wars i klasyczne animacje w live action. TIRy z dolarami dalej podjeżdżają, ale myślę, że zacznie się to powoli przejadać. Właśnie przez takie filmy jak Król Lew.
Odświeżanie starych bajek zaczęło się od
Pięknej i Bestii oraz
Księgi Dżungli i wtedy można było pomyśleć, że ma to sens. Nowe wersje wyglądały świeżo i mimo że były przełożeniem raczej 1:1 (z małymi wyjątkami), to jednak dawały radę. Perypetiom Belli osobiście nie szczędziłem ciepłych słów. Lata mijają, a tych produkcji na koncie Disney ma coraz więcej, a coraz mniej one przekonują. Zatrudnia ciekawych reżyserów i trzyma ich na smyczy rzemieślniczego kopiowania klasyków.
Król Lew to zadanie najbardziej karkołomne i trzeba przyznać, że chyba najbardziej do tej pory położone.
Nie jestem jakimś wielkim fanem oryginalnego Króla Lwa. Powiedzenie o tym, że prawdziwi mężczyźni płaczą tylko na śmierci Mufasy, mnie nie dotyczy. Bardziej przychyliłbym się do tego, że powinien w momencie, gdy Andy oddaje Bonnie swoje zabawki. Trudno jednak nie oddać królowi co królewskie i nie stwierdzić, że jest to jedna z największych bajek Disneya. Taka, która mimo braku choćby jednej postaci ludzkiej dała pole do identyfikowania się z bohaterami i z której muzykę podśpiewujemy do dziś. Przed seansem nowej odświeżyłem oryginał i było z nim dokładnie tak, jak z oglądaniem każdego innego filmu któryś już raz. Wykryjesz parę nowych smaczków, ale emocje podczas oglądania nigdy nie będą takie, jak za pierwszym razem. Już parę dni później, gdy na ekran wjechał
Król Lew Anno Domini 2019, czułem to samo. Czyli właściwie to nic.
Mówiłem już o skali 1:1, w jakiej Disney przekłada swoje bajki, jednak tu ten argument powtórzę, bo stanowi on bodaj największy problem. Zerknijmy na memy z bohaterami bajek Disneya, a zobaczymy że, obok
Toy story, to chyba
Król Lew pojawia się w nich najczęściej. Wszystko przez to, że miał on momenty ikoniczne. Momenty, w których nieutrzymanie ładunku emocjonalnego wyłożyłoby ten film już na starcie. Dlatego też właśnie fanów pieśni Skazy czy płaczących na śmierci Mufasy muszę rozczarować, jeśli Wasz sentyment do animacji nie jest w stanie przenosić gór, raczej nie rozpłaczecie się ponownie. Najbardziej widać to nie w momencie samego upadku, jak w tym, gdy wstrząśniętego Simbę nawiedza Skaza, zrzucając nie niego poczucie winy. Ach, ile tam oryginalnie było emocji. Negatywnych w stosunku do Skazy i współczucia dla małego następcy tronu. Tutaj jednak emocje słychać tylko w głosie dubbingującego Simbę Pawła Szymańskiego, zdecydowanie nie ma ich na ekranie. Twarze bohaterów nie wyrażają nic. Liczą chyba na to, że jest jeszcze paliwo w baku sprzed 25 lat. Niestety jednak jedziemy już na rezerwie.
Jak już wspomniałem o dubbingu, czas się pochylić nad nim. Pokaz prasowy, w którym mieliśmy okazje uczestniczyć, był w polskiej wersji językowej, choć tym razem Disney słusznie wyjdzie naprzeciw większości widzów i da film także oryginał. Dubbing polski, pomijając ograniczenia wspomniane w poprzednim akapicie, to znakomita robota. Nowe głosy Skazy w wersji Artura Żmijewskiego (no prócz piosenki), czy Timona w wersji Macieja Stuhra robią naprawdę świetną robotę. Naprawdę nie przegrywają z wersją polską oryginału w tej materii. Bardzo chętnie zobaczę posłuchałbym jednak również wersji oryginalnej. Dla głosów, bo wielu powodów więcej niestety mieć nie będę.
Król Lew jest odtwórczy i tutaj możecie zacząć do mnie strzelać. Uważam bowiem, że fabuła animacji z 1994 roku jest już przestarzała. Najmocniej przepraszam, ale pod koniec drugiej dekady XXI wieku nie tworzy się już animacji tak jednoznacznych. Z bohaterami tak wyraźnie złymi oraz tak wyraźnie dobrymi, bez skręcania w którąkolwiek ze stron, jak to ma miejsce dzisiaj. Dlatego też przekładanie go tak wierne (o ile to dobre słowo) razi moją świadomość, że zaraz w kinach dostaniemy przecież animację naszych czasów,
Toy story 4, które podobno pokazało, jak to się robi w 2019. Ten film jest sporo dłuższy niż oryginał, jednak ewidentnie dopchany do tego metrażu, bo
nowych scen wychwyciłem może ze dwie. Nie wniosły one jednak zupełnie nic. Cała reszta jest po prostu rozwleczona.
Film oczywiście wygląda przepięknie, dlatego warto podczas wybierania się na niego szukać jak najlepszej jakości wyświetlania (myślę, że tu miałby sens po raz pierwszy nawet ScreenX, który wrzuci nas nieco bardziej w te afrykańskie krajobrazy). Pod tym względem na pewno będzie się ten film wspominać i trudno szukać mu konkurencji, jeśli chodzi o przyszłoroczne Oscary za efekty specjalne. Dlatego też będzie dobrze pokazać go za 20 lat w muzeum techniki. W każdej innej sytuacji lepiej wypadnie oryginał.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]