Nie ma chyba w tym roku filmu, pod adresem którego padały tak zmasowane oskarżenia o bezwartościowość, jak właśnie Kruk. Gdy w ogóle poszła fama, że film powstanie, chóralnie stwierdzono (na czele z reżyserem oryginału, Alexem Proyasem), że nie ma co wskrzeszać tego projektu, a hołdem dla pamięci tragicznie zmarłego Brandona Lee byłoby zaprzestanie dopisywania kolejnych wersji do tej z 1994 roku. Jak wyszło w praniu? Nie jest tak źle, jak się mówi, ale nie jest również tak dobrze, jakby się chciało.
Eric (Bill Skarsgård) i Shelly (FKA twigs) poznają się w ośrodku leczenia uzależnień. On doznał wielu traum w dzieciństwie, które próbował zaleczyć narkotykami, ona skrywa niebezpieczną tajemnicę. Pomiędzy dwójką prędko nawiązuje się wzajemna fascynacja. Wkrótce oboje uciekają ze wspólnym marzeniem: zacząć nowy rozdział w swoich życiach, najlepiej wspólnie. Przeszłość dziewczyny jednak wkrótce daje o sobie znać – wraz z ukochanym zostają zabici przez poszukujących Shelly gangsterów. To jednak Eric dostaje szansę powrotu na ziemski padół. Cena? Przywrócenie ukochanej do życia. Warunek do spełnienia? Zemsta na mordercach.
Podkreślę to na wstępie tej recenzji – nie należę do grona osób, dla których powstawanie nowych wersji filmów sprzed lat jest niewybaczalnym grzechem. Wręcz przeciwnie – wydaje mi się wartościowe interpretowanie danych historii na nowo, zwłaszcza gdy pomiędzy premierami minęło sporo czasu. Tutaj mamy 30 lat pomiędzy oryginałem (do którego mam po prostu szacunek, bez głębokich uczuć) a dzisiejszą odsłoną w wykonaniu Ruperta Sandersa. Ta niewątpliwie jest stylowa. To jedna z zalet Kruka – jest ładnym filmem. W ciągu niecałych dwóch godzin zobaczymy trochę przyjemnych dla oka ujęć, nienajbrzydszych kostiumów, „pulsującej” kolorystyki, przeważnie bogatej w czarne barwy. Niestety, scenografię stanowią industrialne przestrzenie i kluby, co odziera ten film z jakiegoś wyrazistego klimatu. Ba, samo tytułowe zwierzę jako potencjalnie ważny dla historii symbol też nie ma większego znaczenia. Ot, jest zwyczajną dekoracją.
Na szczęście efekty specjalne nie przyprawiają o ból głowy, sekwencje walk protagonisty ze zbirami są całkiem efektowne – niektóre naprawdę potrafią wywołać ból od samego patrzenia. Generalnie, nazwijmy go „moment w operze”, jest jednym z najlepszych w całym filmie. Co warto podkreślić jako zaletę, Kruk daje bohaterowi trochę czasu ekranowego, żeby oswoić się z nowym „darem”, dostać po kościach nie raz i nie dwa, żeby faktycznie później zaakceptować los i przeistoczyć się w mrocznego mściciela.
No dobra, opakowanie ładne, ale co w środku? Tutaj zaczynają się schody. O ile sama relacja Erica i Shelly wypada na ekranie raczej wiarygodnie i pomiędzy dwojgiem da się wyczuć coś na kształt pierwszej, szczerej i wolnej od trosk miłości, o tyle okoliczności jej zaistnienia bardziej niż film przypominają jakąś niezbyt logiczną bajkę. Ośrodek uzależnień w którym znajdują się bohaterowie bardziej przypomina więzienie, o narkotykach branych przez bohatera dowiadujemy się dzięki przebitkom z terapeutą. To samo z Shelly, która zostaje zatrzymana na ulicy i za samo posiadanie nagle magicznie trafia do ośrodka? Nie mówiąc już o tym, że dziewczynie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a nie przeszkadza jej to wałęsać się z ukochanym po mieście. No nie klei mi się to zupełnie.
A to i tak nie są największe potknięcia Kruka. Ten mało szlachetny tytuł dzierży wątek, którego głównym bohaterem jest tajemniczy Vincent Roeg. Wcielający się w niego Danny Huston niby nie wypada źle, mieszając wizualną elegancję z czymś ukrycie groźnym. Co z tego, skoro jego wątek jest kompletnie bezużyteczny i marginalny wobec całości?
Ten film ma swoje momenty, które pociągnięte dalej mogłyby stworzyć krwawy dramat o nieumiejętności pogodzenia się ze śmiercią ukochanej osoby, wybraniu ścieżki nienawiści zamiast miłości. Są nawet ciekawe zalążki na wdrożenie tego pomysłu w życie, zwłaszcza w momencie pewnego, całkiem kluczowego zwrotu w historii. Sanders wybrał jednak przeciwstawienie bohatera wobec bezsensownego fabularnie i po prostu dziwnego antagonisty, który jest nudną i przemieloną figurę wpływowego człowieka z tajemnicą. Jeszcze gorzej to wypada, gdy twórcy miksują to z satanistyczno-wampirystycznym motywem. Głupota na głupocie, pomieszanie z poplątaniem. Niestety.
Na całe szczęście główny aktorski duet przynajmniej stara się trzymać formę. Oczywiście nie ma tu mowy o szczycie aktorskich umiejętności. Scenariusz ledwo nakreśla ich psychologię, przez co mrok czy negatywne doświadczenia kształtujące postaci Erica i Shelly kompletnie nie wybrzmiewają. Szkoda w tym przypadku zwłaszcza Billa Skarsgårda, bo ten gość ma wielki talent. Szwedzki aktor stara się, żeby cokolwiek ze swojej roli wycisnąć. Robi to całkiem skutecznie – najpierw jako wycofany i zauroczony chłopak, następnie jako zrozpaczona, odpalająca przysłowiowe wrotki maszyna do zabijania. Jest gotów zabić wielu za życie Shelly – dziewczynę, która wprowadziła do jego życia dobro i namiastkę szczęścia. FKA twigs ma w sobie urok, jakąś nieokreśloną mistyczną aurę, ale na tym kończą się zalety jej postaci. Nie jest to występ aktorski godny większej pamięci, choć razem i Skarsgård, i wokalistka, wypadają bardzo przyzwoicie. Dobrze, że daje się im trochę czasu, byśmy mogli uwierzyć, że są dla siebie nawzajem kimś znaczącym.
Nie podzielam wszystkich tez zawartych w przeczytanych dotychczas innych opiniach o tym filmie. Uważam, że Kruk nie jest tak zły, jak się o nim mówi i nie zasłużył na tak gigantyczne medialne baty. Stylistycznie nie przyprawia o pragnienie kąpieli oczu w occie, ekranowy romans ma jakieś logiczne uzasadnienie, sam Bill Skarsgård się stara. To wszystko jednak jest skutecznie przykrywane przez scenariuszową amatorszczyznę, wielokrotnie marnującą potencjał tej historii.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.