Fede Alvarez na długo zapamiętał wiadomość, którą przy rozpoczynaniu zdjęć do Obcy: Romulus zostawił mu Ridley Scott. Była krótka, bardzo w stylu brytyjskiej legendy kina (jej treść możecie znaleźć na instagramowym profilu Alvareza) i znaczyła ni mniej, ni więcej, jak przekazanie zaufania. Scott bardzo chciał kręcić te Alieny dalej sam, ale nawet on, co zapewne mocno nie spodobało się osobistemu ego, zrozumiał, że nie ma to większego sensu, a publika nie przyjmuje Przymierza czy Prometeusza tak jakby chciał. Gdy seria już powoli lądowała na Hulu, podzielając los Predatora, potrzeba było świeżej krwi. Przed urugwajskim reżyserem stało więc naprawdę duże wyzwanie.
Ridley najbardziej zagalopował się w opowiadaniu historii, trochę zapominając, co zbudowało legendę Aliens i pierwszego Aliena. Nowych filmów nie opierał na prostej fabule, a chciał odsłaniać tajemnice, których wyjawiania tak naprawdę nikt nie żądał. Dopiero teraz, przy tej części wrócono do korzeni. Zrozumiano, że siła serii tkwi w zróżnicowaniu rozwiązań, a najlepsza jest wtedy, gdy stawia na klimat zaszczucia, niepewności czy nieskrępowanej akcji. A może lepiej będzie, jak połączy te kilka elementów?
Zaczyna się ciszą idealną. Mocno wymowną, bo można ją traktować jako okazję do ustawienia pewnego pulsu, który towarzyszyć będzie przez resztę seansu, jak i do tego, żeby grubą kreską odciąć się od fabularnego tykania pozostałych filmów z serii. Jasne, to się zdarza i dotyczy większości z nich, jednak są to tylko wzmianki, które nigdy nie wychodzą na pierwszy plan przysłaniając to, co dzieje się tu i teraz. Historia w zamyśle jest gdzieś niedaleko w czasie i przestrzeni za Ósmym pasażerem Nostromo. Mrugnięcia oczkiem nie robią za danie główne, a wyłącznie smaczne dodatki.
Osią filmu jest relacja głównej bohaterki z robotem Andym. Został on zaprojektowany przez jej ojca do opowiadania sucharów, ale także, w każdym momencie, do szeregu działań, które mają wpłynąć na jej dobro. Stąd też, w przypadku, gdy próbując wyrwać się z katorżniczych robót, podejmuje się ona śmiertelnie niebezpiecznej misji w jego systemie operacyjnym zaczynają pojawiać się pierwsze nieścisłości. O tym w gruncie cały czas jest Romulus. Zawiesza swoje emocje w budowaniu postaci gdzieś między bezdusznymi korporacjami, którym nie wadzi to, że większy zysk oznacza wyzysk, a ludzkimi odruchami, do których bardziej są zdolni Ci, którzy tego wyzysku doświadczyli. Stawki w późniejszych fragmentach dodaje oczywiście fakt, że dylematy moralne urastają coraz szybciej i szybciej do rangi ostatecznej.
W misji naszej samozwańczej załogi pojawia się bowiem oczywiście ksenomorfowy problem, który szybko z tytułowego Romulusa zacznie robić cmentarzysko nawet pokaźniejsze, niż swego czasu miało z Nostromo. Fantastycznie działa w tym wszystkim fakt, że Fede Alvarez jest zainteresowany legendarnymi stworami. Nie próbuje narzucić im głębszych cech, nie bawi się w Davidów i genezy, a skupia na cielesności, przez co uzyskuje znakomity efekt. Ksenomorfy wróciły do bycia maszyną do zabijania, z którą starcia ludziom nie służą, jednak obserwowanie ich w pracy daje masochistyczną przyjemność. Śluz, żądła, facehuggery i wszystko inne jest po prostu cały czas piekielnie niebezpieczne. Śmierć czai się za rogiem i naprawdę nie wynika z tego, że w scenariusz wszystkim bohaterom wpisano mnóstwo idiotycznych zachowań.
Kolejny hołd, jaki Fede Alvarez składa poprzednim filmom, widać w sferze wizualnej. Jednocześnie czujemy, że spięto naprawdę pokaźny budżet, jak i mamy wrażenie, że gdyby był to film nakręcony 3 i pół dekady temu, jakoś zaraz po pierwszych dwóch, wyglądałby bardzo podobnie. Jest miejsce na ciemność i na czerwonokrwistą kolorystykę zagrożenia. Szerzej nieznany meksykański operator Galo Olivares również wykonał kawał roboty.
Teraz czas, aby o jakości tego, co zaserwowali nam tu twórcy zadecydowali widzowie. Obcy już jedną nogą był wyłącznie na streamingu, jednak na szczęście znowu dostał się tam, gdzie jego miejsce, na wielkie (także IMAX) ekrany. Ten nowy start można uznać za w pełni udany i w razie może nawet nie spektakularnego, a choć trochę udanego wyniku, próbować powierzyć tę markę Cailee Spaeny i Fede Alvarezowi. Wszystko, co jest tu zarzutem, to brak jakiegoś wielkiego efektu wow, scen, które zapisałyby ten film w pamięci na dekady, jednak w kategorii nowy lepszy Alien na nasze czasy absolutnie wszystko jest na miejscu. Można więc powiedzieć, że Urugwajczyk dał serii naprawdę sporo świeżego powietrza. Jeśli dostanie kolejną szansę, czas zacząć rozwijać jej skrzydła.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]